Wcisnął habit pod pachę. Gdyby to był pościg za mordercą, eksperci z laboratorium poszukaliby tu śladów włókien, kurzu, parafiny, jakichkolwiek biologicznych lub chemicznych substancji łączących habit z kimś w Folwarku Toynton. To jednak nie była pogoń za zabójcą ani nawet oficjalne śledztwo. A nawet gdyby zidentyfikowano włókna na habicie z jakąś koszulą, spodniami, kurtką czy nawet suknią kogoś z Folwarku Toynton, czego by to dowodziło? Przecież zgodnie z dziwacznym pomysłem Wilfreda każdy z pomocników miał prawo ubrać się w roboczy habit. Fakt, że strój porzucono, i to w tym miejscu, sugerował, że właściciel uciekał raczej skalną ścieżką, a nie zboczem ku drodze; w przeciwnym razie dlaczego habit nie miałby wciąż służyć za osłonę? Chyba że właścicielem była kobieta, która na ogół tak się nie odziewała. W tym przypadku, gdyby ktoś ją przypadkowo widział na cyplu tuż po wybuchu pożaru, sprawa wyszłaby na jaw. Natomiast nikt – czy to kobieta, czy mężczyzna- nie wybrałby się w habicie na skalną ścieżkę. Była to krótsza, ale trudniejsza droga, a habit stanowiłby bardzo ryzykowne odzienie. Poza tym zostałyby na nim z pewnością ślady piasku albo zielone plamy po skalnych wodorostach zarastających tę trudną drogę prowadzącą do plaży. A może celowo go kierowano na ów tok myślenia? Czy habit, podobnie jak list do ojca Baddeleya, przygotowano specjalnie dla niego? Tak elegancko go złożono, precyzyjnie, i umieszczono tam, gdzie mógł go znaleźć. Po co w ogóle go zostawiono? Przecież zrolowany nie obciążałby specjalnie właściciela nawet na tej śliskiej ścieżce prowadzącej na brzeg.
Drzwi wieży wciąż były uchylone. W środku utrzymywał się jeszcze swąd pożaru, lecz teraz zapach ten był niemal przyjemny w zetknięciu z chłodem wczesnego wieczora; kojarzył się z jesiennym aromatem palonych traw. Dolna część poręczy wykonanej z liny spłonęła i zwisała z żelaznych obejm jak nadpalona i postrzępiona szmata.
Dalgliesh zapalił latarkę i zaczął systematycznie przeszukiwać kępki spalonej słomy. Bardzo szybko znalazł obitą, poczerniałą puszkę bez wieczka, w której kiedyś mogło być kakao. Powąchał ją. Może była to tylko wyobraźnia, ale zdawało mu się, że wciąż czuje parafinę.
Ostrożnie wszedł po kamiennych schodkach, opierając się o pobrudzoną sadzą ścianę. W środkowym pomieszczeniu niczego nie znalazł, więc przeszedł z mroku tej pozbawionej okna i klaustrofobicznej celi do górnej izby. Kontrast był uderzający. Pokoik zalewało światło. Miał on zaledwie szerokość sześciu stóp, sufit zaś w kształcie ożebrowanej kopulki przydawał mu uroku, a nawet splendoru i niemal kobiecej gracji. Cztery z ośmiu równo rozmieszczonych okien nie miały szyb i do środka wpadało powietrze, chłodne i pachnące morzem. Ponieważ pokoik był malutki, tym bardziej podkreślał wyniosłość wieży. Dalgliesh odniósł wrażenie, że znalazł się oto w ozdobnej pieprzniczce, zawieszony między niebem a morzem. Cisza była absolutna, spokój całkowity. Słyszał tylko jednostajne tykanie zegarka i nieustanne łagodne pomruki morza. Zastanawiał się, dlaczego ten zrozpaczony wiktorianin Alfred Anstey nic wzywał pomocy przez jedno z tych okienek. Być może w chwili, gdy jego wolę dotrwania do końca złamały tortury głodu i pragnienia, starzec był już za słaby, by wspiąć się po schodach? W każdym razie przerażenie i udręka Ansteya nie zostawiły śladów w tym miniaturowym, zalanym światłem pokoiku. Wyglądając przez południowe okno Dalgliesh widział pomarszczone morze – warstwę lazuru i purpury z jednym czerwonym trójkącikiem żagla nieruchomo stojącym na horyzoncie. Pozostałe okna dawały panoramiczny obraz całego rozświetlonego cypla; Folwark Toynton i stojące przy nim chaty można było rozpoznać tylko dzięki kominowi domu, ponieważ wszystkie budynki stały w dolince. Dalgliesh zrozumiał również, że nie można było stąd dostrzec kwadratu darni, gdzie na mchu stał fotel Holroyda przed owym ostatecznym skokiem ku nicości. Nie widać też było wąskiej ścieżki w kotlince. Bez względu na tok wydarzeń owego fatalnego popołudnia, z Czarnej Wieży trudno było cokolwiek zauważyć.
Pokój urządzono skromnie. Przy oknie wychodzącym na morze stal drewniany stolik i krzesło oraz mały dębowy kredens; na podłodze leżała mata z sitowia, na środku umieszczono staromodny fotel z listewek, wyściełany poduszeczkami, na ścianie przybito drewniany krzyż. Policjant zauważył, że drzwi kredensu są uchylone, a w zamku znajduje się kluczyk. Wewnątrz odkrył małą i niezbyt budującą kolekcję tanich powieści pornograficznych. Nawet biorąc pod uwagę naturalną ludzką tendencję do wybrzydzania na upodobania seksualne bliźnich – a Dalgliesh nie był od tego wolny – tego typu pornografii nigdy by nie wybrał. Widział tu bowiem lichą i głupawą biblioteczkę książeczek o biczowaniu, łaskotaniu i sprośnościach, które – jego zdaniem – mogły pobudzać jedynie do nudy i nie sprecyzowanego obrzydzenia. To prawda, znajdował się tu “Kochanek Lady Chatterley" – książka, która zdaniem Dalgliesha nie zasługiwała na miano literatury i nie nadawała się na pornografię – ale reszta była już pod każdym względem najgorszego gatunku. Nawet nie widząc ojca Baddeleya przez ponad dwadzieścia lat, trudno byłoby uwierzyć, że ten łagodny esteta, wybredny ojciec Baddeley, rozwinął w sobie zamiłowanie do takich idiotyzmów. Zresztą gdyby tak było, to po co miałby zostawiać kredens otwarty, a klucz w miejscu, gdzie łatwo mógłby znaleźć go Wilfred? Książki musiały więc należeć do Ansteya, który poczuł ogień, ledwie otworzył drzwiczki. W panice zapomniał nawet zamknąć mebel, w którym znajdowały się dowody jego sekretnej pasji. Prawdopodobnie wróci tu w pośpiechu i przerażeniu, przy pierwszej okazji, gdy tylko lepiej się poczuje. Lecz jeśli sprawy tak wyglądają, dowodzą jednego: Anstey nie mógł wzniecić pożaru.
Dalgliesh zostawił drzwiczki kredensu uchylone tak samo jak przedtem i zaczął uważnie oglądać podłogę. Szorstka mata, która wyglądała, jakby ją spleciono z konopi, była w kilku miejscach przetarta i pokryta warstwą kurzu. Z zadrapania na powierzchni i ułożenia potarganych, malutkich wlókienek wywnioskował, że Anstey przesunął stół spod wschodniego okna pod południowe. Detektyw znalazł też ślady dwóch różnych gatunków popiołu tytoniowego, ale były zbyt drobne, by je zebrać bez lupy i pincetki. Za to nieco na prawo od wschodniego okna, w szparze maty Dalgliesh dostrzegł coś, co mógł łatwo zidentyfikować gołym okiem. Była to jedna, wypalona żółta zapałka, identyczna jak te w kartoniku przy łóżku ojca Baddeleya. Aż do wypalonej główki była rozdarta na pięć drobnych włókienek.
IV
Frontowe drzwi Folwarku Toynton jak zwykle stały otworem. Dalgliesh wspiął się po cichu główną klatką schodową do pokoju Wilfreda. Gdy podchodził do drzwi, usłyszał rozmowę. Gderliwy głos Dot Moxon dominował nad przyciszonym pomrukiem męskich głosów. Dalgliesh wszedł bez pukania. Trzy pary oczu spojrzały na niego nieufnie i, jak sądził, z pewną niechęcią. Wilfred wciąż leżał w łóżku, podparty poduszkami. Dennis Lerner szybko się odwrócił i zaczął uporczywie wyglądać przez okno, ale Dalgliesh zdążył zauważyć, że jego twarz opuchła od płaczu. Dot siedziała na brzegu łóżka, obojętna i nieruchoma, niczym matka czuwająca przy chorym dziecku. Dennis mruknął, jakby Dalgliesh prosił o wyjaśnienia:
– Wilfred powiedział mi, co się stało. To nic do wiary.