Выбрать главу

Myśl ta nie rodziła w niej żadnej goryczy ani żalu. Przecież w Folwarku Toynton nie było nic ciekawego. Ona zaś nie mogła wysłać mu osobistego zaproszenia. Przez minutkę pożałowała, że nie doczekała emerytury takiej, jaką sobie wymarzyła. Miałaby drobną sumkę z Towarzystwa, małą nasłonecznioną chatkę rozjaśnioną kwiatami geranium i perkalem; wszystko to dostała po mamusi, ale musiała sprzedać przed przyjazdem do Toynton; serwis do herbaty we wzorki w róże, palisandrowe biurko; akwarele przedstawiające angielskie katedry; jakżeby to było cudownie zapraszać znajomych do własnego domku na podwieczorek. Nie na zbiorowy, zinstytucjonalizowany posiłek przy ponurym stole w refektarzu, ale prawdziwy podwieczorek. Jej własny stół; jej serwis do herbaty; jej posiłki; jej gość.

Zaciążyła jej nagle książka na kolanach. Była to “Ostatnia kronika z Barset" Trollope'a, wydanie w miękkiej oprawie. Leżała tak już całe popołudnie. Ciekawe, dlaczego nie chciało jej się czytać tej powieści? Przypomniała sobie. Tę właśnie książkę czytała owego strasznego popołudnia, gdy przyniesiono do domu ciało Victora. Później do niej nie zajrzała. Ależ to śmieszne. Musi się pozbyć tej myśli. Poza tym byłoby to głupie, nie, wręcz złe, niszczyć ukochaną książkę – subtelny świat katedralnych intryg, urodę, łagodną moralną mądrość – zanieczyszczając tekst obrazami przemocy, nienawiści i krwi.

Zdjęła z książki zdeformowaną lewą dłoń i prawą zaczęła przewracać kartki. Tam, gdzie skończyła czytać, znajdowała się zakładka, pojedyncza różowa łodyga lwiej paszczy, przyciśnięta papierową chusteczką. I nagle Grace sobie coś przypomniała. Był to kwiat z małego bukieciku, który ojciec Baddeley przyniósł jej tego popołudnia, kiedy umarł Victor. Tylko dla niej zrywał rosnące dziko kwiaty. Po jednym dniu więdły, nie trzymały się długo. Lecz ten jeden zasuszyła między stronami książki. Spoglądała nań bez ruchu.

Na kartkę padł cień. Jakiś głos zapytał:

– Czy wszystko w porządku? Spojrzała w górę i uśmiechnęła się.

– Tak. Tylko coś właśnie odżyło w mojej pamięci. Czy to nie nadzwyczajne, jak umysł odrzuca wspomnienia, które wiążą się z okropnościami i zmartwieniami? Komendant Dalgliesh pytał mnie, czy nie pamiętam, co ojciec Baddeley robił przez ostatnie kilka dni przed pójściem do szpitala. Oczywiście, że tak. Przypomniałam sobie, co robił w środę po południu. Nie sądzę, by to miało jakieś znaczenie, lecz chciałabym mu to powiedzieć. Wiem, że każdy tu jest strasznie zajęty, ale czy sądzisz, że…?

– Nie martw się. Znajdę trochę czasu, by wpaść do Chaty Nadziei. Najwyższy czas, żeby komendant tu się pojawił, jeśli zamierza zostać dłużej. Teraz jednak, czy nie sądzisz, że mądrzej byłoby już wjechać do domu? Robi się chłodno.

Panna Willison uśmiechnęła się w podziękowaniu. Wolałaby jeszcze trochę zostać na dworze. Nie chciała wszakże nalegać. Przecież proszono ją w dobrej intencji. Znów zamknęła książkę, a zabójca silnymi dłońmi ujął uchwyty fotela i powiózł ją ku śmierci.

II

Ursula Hollis zawsze prosiła pielęgniarki, aby nie zasuwały kotar i tego wieczora w słabej poświacie fosforyzującego zegara na nocnej szafce z trudem odróżniała wydłużoną ramę, która oddzielała ciemność panującą wewnątrz od ciemności na zewnątrz. Dochodziła północ. Niebo było bezgwiezdne i bardzo spokojne. Ursula leżała w czerni tak głębokiej, że kładła się ona ciężarem na jej piersi, przypominając grubą kotarę, która opada, by ją udusić. Na zewnątrz cały cypel już spał, poza – jak sądziła – małymi zwierzątkami nocnymi, przemykającymi wśród sztywnych traw. W samym Folwarku Toynton wciąż dało się słyszeć dalekie odgłosy: szybkie kroki przez korytarz; ciche zamknięcie drzwi; skrzypienie nie naoliwionych kół, gdy ktoś przesuwał windę albo wózek inwalidzki; po sąsiedzku jakby chrobotanie myszy, kiedy Grace Willison wierciła się niespokojnie w łóżku; raptowny dźwięk muzyki; równie nagle ucięty, gdy ktoś otworzył i zamknął drzwi saloniku. Jej zegar wyłapywał kolejne sekundy i tykając odrzucał je w zapomnienie. Leżała sztywno, ciepłe łzy spływały strumykiem po jej twarzy i spadały – zimne i ciężkie – na poduszkę. Pod nią leżał list Steve'a. Od czasu do czasu Ursula z bólem przekładała prawe ramię przez pierś i wkradała się palcami pod poduszkę, by dotknąć ostrej jak nóż krawędzi koperty.

Mogg wprowadził się do mieszkania – teraz żyli wspólnie. Steve napisał jej o tym jakby od niechcenia. Można by pomyśleć, że jest to tylko tymczasowe i wygodne dla wszystkich rozwiązanie: mniejsza opłata za czynsz i dzielenie się obowiązkami. Mogg zarządzał kuchnią, Mogg przemeblował salonik i dobudował więcej półek; Mogg znalazł Steve'owi pracę w wydawnictwie, która dawała komfort stałego zatrudnienia i możliwość awansu. Na wiosnę miał się ukazać nowy tomik Mogga. Pytanie o zdrowie Ursuli brzmiało niezbyt szczerze. Tym razem Steve nawet nie poczynił niejasnych i nieszczerych obietnic dotyczących wizyty. Nie wspomniał też słowem o jej powrocie do domu, planowanym nowym mieszkaniu, rozmowach z lokalnymi władzami. Nie było takiej potrzeby. Przecież Ursula i tak nigdy nie wróci. Oboje o tym wiedzieli. Mogg również.

List otrzymała dopiero podczas podwieczorku. Albert Philby wyjątkowo guzdrał się z pocztą i dopiero po czwartej dano jej list do ręki. Na szczęście siedziała sama w saloniku, gdyż Grace Willison jeszcze nie przyjechała z dziedzińca, aby się przygotować do podwieczorku. Nikt więc nie widział jej twarzy, gdy odczytywała list, nikt nie zadawał taktownych pytań albo jeszcze taktowniej się od nich powstrzymywał. Lecz gniew i ból nie opuściły jej aż do tej chwili. Próbowała opanować się, skupiając się na przeszłości i grze wyobraźni, usiłowała jak zwykle zjeść dwie kromeczki chleba, wypić herbatkę, wtrącić nic nie znaczące zdania do pogawędki. Dopiero teraz, kiedy ciężki oddech Grace Willison przeszedł w delikatne chrapanie, gdy już nie istniało niebezpieczeństwo spóźnionej wizyty Helen albo Dot, a Folwark Toynton wreszcie otulił się ciszą przed zapadnięciem w sen, mogła poddać się nastrojowi smutku oraz żalu i w końcu zacząć płakać nad sobą. Gdy już nie hamowała łez, nie zamierzały przestać płynąć. Żal całkowicie nią zawładnął. Nie potrafiła zapanować nad łkaniem. Nawet jej to nie sprawiało przykrości, nie miało nic wspólnego ze smutkiem czy tęsknotą. Łzy stanowiły jakby fizyczną demonstrację, równie nie kontrolowaną jak czkawka, ale cichą i niemal kojącą – nieprzerwany strumień.

Wiedziała, co powinna zrobić. Nasłuchiwała poprzez rytm kapiących łez. Zza ściany dobiegało teraz jedynie regularne chrapanie Grace Willison. Wyciągnęła rękę i zapaliła światło. Wilfred kupił w sklepie żarówki o najmniejszej mocy, ale blask ich był i tak wręcz oślepiający. Zaczęła sobie wyobrażać, że ta jasna plama światła sygnalizuje jej intencje całemu światu. Wiedziała, że nikt jej nie widzi, ale w wyobraźni cypel nagle zapełniły postacie i odezwały się okrzyki. Przestała już płakać, ale przez zapuchnięte oczy ujrzała swój pokoik jak na niezupełnie wywołanej fotografii, dostrzegała obraz zamglonych i zniekształconych przedmiotów, drgających i rozpływających się, widzianych jakby przez kurtynę bólu przeszywaną promieniami światła.

Czekała. Nic się nie stało. Z sąsiedniego pomieszczenia wciąż nie dochodził żaden dźwięk poza regularnym chrapaniem Grace. Następny krok był łatwy; już kiedyś robiła to dwa razy. Zrzuciła obie poduszki na podłogę i manewrując ciałem, dopełzła na brzeg łóżka, skąd zsunęła się delikatnie na poduszki. Pomimo że złagodziły one upadek, zdawało się jej, że cały pokój zadrżał. Znów czekała. Nie usłyszała jednak żadnych szybkich kroków na korytarzu. Uniosła się nieco na poduszkach, oparła o łóżko i zaczęła przesuwać ciało wzdłuż jego krawędzi. Teraz nic łatwiejszego, jak wysunąć rękę i wyciągnąć pasek ze szlafroka. Następnie zaczęła męczącą podróż w kierunku drzwi.