– W jednym z pokojów przybudówki świeciło się światło tuż po północy. Mówiłeś, Eric, że chyba wtedy umarła.
– Coś koło tego. Tak sądzę na podstawie temperatury ciała i początków stężenia pośmiertnego. Nie jestem ekspertem w tych sprawach.
– Coś podobnego! Myślałem, że właśnie na sprawach śmierci znasz się bardzo dobrze. Wilfred powiedział cicho:
– Światło dochodziło z pokoju Ursuli. Zadzwoniła tuż po północy, by ktoś zabrał ją do toalety. Helen się nią zajęła, ale nie wchodziła do Grace. Nie było takiej potrzeby. Grace nie dzwoniła. Nikt jej nie widział po tym, jak Dot ułożyła ją do snu. Wtedy na nic się nie uskarżała.
Julius ponownie zwrócił się do Erica Hewsona:
– I tak nie masz wyjścia, co? Skoro nie możesz powiedzieć, na co umarła, nie możesz wypisać świadectwa zgonu. W każdym razie ja bym nie ryzykował na twoim miejscu. Przecież dopiero niedawno znów ci pozwolono podpisywać akty zgonu. Lepiej się nie pomylić.
– Odczep się, Julius – powiedział Eric Hewson. – Nie potrzebuję twoich rad. Nie rozumiem, dlaczego Wilfred po ciebie zadzwonił.
Mówił jednak bez przekonania, jak niepewne i przestraszone dziecko, a jego oczy kierowały się w stronę drzwi, jakby oczekiwał przybycia sojusznika. Julius bynajmniej się nie przejął.
– A ja myślę, że każda rada ci się przyda. Co cię tak dręczy? Podejrzewasz, że ktoś nieczysto zagrał? Jak się nad tym zastanowić, to sformułowanie jest strasznie głupie, cudownie brytyjskie, łączy w sobie etos prywatnej szkoły i ringu bokserskiego.
Eric z wysiłkiem próbował odgrywać rolę człowieka kompetentnego i pewnego siebie.
– Przestań się wygłupiać! Oczywiście, że to zgon naturalny. Dziwi mnie tylko, dlaczego doszło do niego akurat teraz. Wiem, że pacjenci chorzy na stwardnienie rozsiane potrafią odejść nagle, ale w jej przypadku tego nie podejrzewałem. A poza tym Dot mówi, że gdy ją kładła o dziesiątej do łóżka, nie zauważyła niczego szczególnego w jej zachowaniu. Zastanawiam się, czy cierpiała na jakąś inną chorobę, której nie dostrzegłem.
Julius kontynuował beztrosko:
– Policja nie podejrzewa, że ktoś nieczysto zagrał. Zresztą macie tu reprezentanta policji, jeśli chcecie zasięgnąć opinii fachowca. Zapytajcie komendanta, czy przypuszcza faul.
Spojrzeli na Dalgliesha, jak gdyby dopiero teraz w pełni zdali sobie sprawę z jego obecności. Klamka u okna klekotała z irytującą regularnością. Dalgliesh podszedł do okna i wyjrzał na dwór. Ziemia tuż przy kamiennym murku była rozkopana na szerokości czterech stóp, jakby ktoś zamierzał zasadzić żywopłot. Na piaszczystym gruncie nie było żadnych śladów. Oczywiście, że nie było! Gdyby tajemniczy gość chciał niezauważenie wejść do pokoju Grace, po co miałby wspinać się przez okno, skoro drzwi Folwarku Toynton zawsze stały otworem?
Dalgliesh zamknął okno i ponownie podszedł do łóżka. Spojrzał na ciało. Martwa twarz nie emanowała spokojem, raczej lekką dezaprobatą, wpół rozchylone usta ukazywały górne zęby, bardziej królicze niż za życia, przygniatające dolną wargę. Nieco odciągnięte powieki odsłaniały tęczówki oczu i wyglądało to tak, jakby Grace zerkała na swoje dłonie ułożone elegancko na naciągniętej kołdrze. Silna prawa dłoń, pokryta brunatnymi plamami starości, przykrywała wysuszoną lewą, jakby instynktownie kryjąc ją przed litościwym spojrzeniem. Do ostatniego snu ubrana była w staromodną białą koszulę z plisowanej bawełny, zawiązaną pod szyją jak u dziecka wąską błękitną wstążeczką. Długie rękawy wieńczyły koronkowe mankiety. Dwa cale od łokcia dostrzegł starannie zacerowaną dziurę. Kto by dzisiaj – pomyślał – zadawał sobie tyle trudu? Przecież jej schorowane udręczone ręce nie mogły tak dokładnie zacerować dziury na rękawie. Dlaczego bardziej wzruszyła go, chwyciła za serce ta cera, niż wymuszony spokój jej martwej twarzy?
Zauważył, że towarzystwo zamilkło i spogląda na niego w pełnym napięcia oczekiwaniu. Wziął do ręki dwie książki ze stolika przy łóżku panny Willison, modlitewnik i “Ostatnią kronikę Barset" w miękkiej oprawie. W modlitewniku była zakładka. Spostrzegł, iż czytała modlitwę i ewangelię na ten właśnie dzień. Zakładkę stanowił jeden z tych sentymentalnych obrazków czczonych przez religijnych ludzi. Przedstawiał on świętego Franciszka z aureolą nad głową. Otaczały go ptaki. Święty wygłaszał kazanie do przeróżnych zwierząt żyjących w rzeczywistości w różnych środowiskach, a namalowanych z przesadną precyzją. Dalgliesh zaczął się zastanawiać, dlaczego nie było zakładki w powieści Trollope'a. Grace Willison nie należała do kobiet, które zaginałyby kartki, a przecież z tych dwóch książek raczej w tej drugiej przydałaby się zakładka. Jej brak dziwnie zaintrygował detektywa.
– Czy miała rodzinę? – zapytał, Anstey zaś odparł:
– Nie. Mówiła mi, że jej rodzice byli jedynakami. Oboje byli już po czterdziestce, kiedy ona się urodziła, i zmarli w przeciągu kilku miesięcy jakieś piętnaście lat temu. Jej jedyny starszy brat zginął podczas wojny w Północnej Afryce. Chyba pod El Alamein.
– A co z jej majątkiem?
– Och, prawie nic nie miała. Po śmierci rodziców pracowała kilka lat dla Otwartych Drzwi, organizacji charytatywnej pomagającej zwolnionym więźniom, i dostała skromniutką rentę, tyle co kot napłakał. Oczywiście wraz z jej śmiercią wygasa renta. Miejscowe władze opłacały jej pobyt w naszej placówce.
Julius Court odezwał się nagle z zainteresowaniem:
– Otwarte Drzwi… Czy znała Philby'ego, zanim ją tu przyjęliście?
Anstey spojrzał na niego, jakby uznał, że pytanie jest nie na miejscu i w złym guście.
– Może i tak, ale nic na ten temat nie mówiła. Gracę podsunęła myśl, że Otwarte Drzwi mogą nam pomóc znaleźć majstra, a Folwark Toynton w ten sposób wspomógłby akcję charytatywną. Jesteśmy bardzo zadowoleni z Alberta Philby'ego. Należy do naszej rodziny. Nigdy nie żałowałem, że go zatrudniłem.
– I oczywiście dostałeś go tanio – wtrąciła Millicent. – Poza tym był to Philby albo nikt, prawda? Nie miałeś zbyt wielu kandydatów do pracy, gdy chętni dowiadywali się, że oferujesz zaledwie pięć funtów na tydzień. Czasami sama się zastanawiam, dlaczego Philby tu siedzi.
Dyskusję przerwało wejście samego Philby'ego. Musiano mu już oznajmić o śmierci panny Willison, ponieważ nie zdziwił się, gdy zastał pokój pełen ludzi. Nie powiedział też, dlaczego przyszedł. Stanął po prostu przy drzwiach jak kłopotliwy i nieobliczalny pies obrończy. Towarzystwo najwidoczniej doszło do wniosku, że bezpieczniej nie zwracać na niego uwagi. Wilfred zagadnął Erica Hewsona:
– Czy nie możesz postawić diagnozy bez sekcji zwłok? Nie mogę pogodzić się z myślą, że będą ją krajać w taki uwłaczający godności, bezosobowy sposób. Była ogromnie wrażliwa na punkcie własnego ciała, taka skromna, na sposób, którego dziś już nikt nie rozumie. Autopsja to ostatnia rzecz, na jaką miałaby ochotę.
Julius odezwał się ponuro:
– No i będzie to ostatnia rzecz, która ją jeszcze czeka, czyż nie? Po raz pierwszy przemówiła Dot Moxon. Spojrzała na Juliusa z nagłym gniewem, na jej twarzy pojawiły się wypieki. Zacisnęła pięści.