W niespełna dwadzieścia minut później stał nad doliną i spoglądał na Folwark Toynton. Mgła przerzedziła się wreszcie, więc mógł nawet rozpoznać zarysy Folwarku – pokaźny cień widoczny dzięki światłom z okien. Zegarek wskazywał osiem minut po trzeciej, zatem wszyscy siedzą teraz samotnie, medytują i czekają na godzinę czwartą, kiedy zostaną ogłoszone ostateczne wyniki głosowania. Zastanawiał się, jak naprawdę spędzają czas. Tak czy inaczej, wynik był przesądzony. Podobnie jak Julius, on też uważał, że Wilfred nie zwołałby zebrania, gdyby nie miał pewności, iż wszystko pójdzie po jego myśli, a to przypuszczalnie oznaczało oddanie posiadłości trustowi Ridgewella.
Dalgliesh próbował przewidzieć ewentualny rozkład głosów. Wilfred na pewno uzyskał zgodę na zachowanie obecnych miejsc pracy. Przy takim zapewnieniu Dot Moxon, Eric Hewson i Dennis Lerner prawdopodobnie będą głosować za przejęciem przez trust. Biedny Georgie Allan nie ma wielkiego wyboru. Opinie innych pacjentów były bardziej problematyczne, ale Dalgliesh miał przeczucie, że Carwardine chętnie zostałby, licząc na większy komfort i wyższe umiejętności zawodowe pracowników trustu. Millicent oczywiście opowie się za sprzedażą i tu jej sojuszniczką będzie Maggie Hewson, jeśli dopuszczą ją do głosowania.
Spoglądając w dolinę, zobaczył bliźniacze kwadraty światła okien Chaty Miłości, gdzie Maggie samotnie czekała na powrót Erica. Na skraju urwiska jeden domek nabrał wyjątkowej jasności wobec pozostałych. Julius nie oszczędzał prądu, kiedy siedział w chacie.
Pomimo kłębów mgły, plamy świetlne stanowiły dla policjanta coś w rodzaju latami morskiej. Dalgliesh niemal zbiegał po zboczu cypla. Wtedy, ku jego zdziwieniu, światła w oknach chaty Hewsonów trzy razy zgasły i zapłonęły, jakby to był zamierzony sygnał.
Nabrał przekonania, że ktoś wzywa pomocy. Prawie zapomniał o rzeczywistości. Przecież Maggie nie mogła wiedzieć, że on, czy też ktokolwiek inny, jest akurat na cyplu. Ten świetlny znak mógłby być odebrany przez kogoś w Folwarku tylko na skutek zbiegu okoliczności, ponieważ wszyscy byli w tej chwili zaabsorbowani medytacjami i podejmowaniem decyzji. Ponadto większość pokoików pacjentów leżała na tyłach budynku. Prawdopodobnie było to po prostu przypadkowe migotanie. Być może Maggie nie mogła się zdecydować, czy oglądać telewizję przy zapalonej lampie czy w ciemności.
Wszelako te dwie żółtawe smugi, teraz świecące jakby mocniej, gdyż mgła się przerzedzała, ciągnęły go w kierunku chaty Hewsonów. Dalglieshowi zostało jeszcze jakieś trzysta jardów. Maggie była sama. Może jednak powinien zajrzeć, nawet jeśli istniało ryzyko, że nie obejdzie się bez wysłuchania pijackiego monologu, pełnego skarg i żalów.
Drzwi frontowe były otwarte. Ponieważ nikt nie odpowiedział na pukanie, detektyw pchnął drzwi i wszedł do środka. Pokój gościnny brudne niechlujne pomieszczenie, o stęchłym zapachu świadczącym o czyjejś jedynie czasowej obecności – był pusty. Wszystkie trzy żeberka przenośnego grzejnika elektrycznego rozgrzały się do czerwoności i w pokoju panował żar. Na ekranie telewizora nie było obrazu. Na środku sufitu wisiała pojedyncza, niczym nie osłonięta żarówka, która oświetlała kwadratowy stół, napoczętą i prawie już pustą butelkę whisky, wywróconą szklankę oraz kartkę papieru zabazgraną czarnym atramentem. Na początku pismo było stosunkowo czytelne, dalej litery stawały się nierówne i wyglądały jak szeregi robaczków na białej powierzchni. Telefon nie stał na swym zwykłym miejscu, na półce, ale na stole. Słuchawka wisiała luźno za krawędzią.
Detektyw nie tracił czasu na czytanie kartki. Drzwi do korytarza z tyłu stały otworem, więc Dalgliesh wszedł. Gnębiły go makabryczne przeczucia. Korytarz był wąski, zatem pchnięte przez policjanta drzwi uderzyły w nogę kobiety. Ciało powoli obróciło się i zaczerwieniona twarz spojrzała na niego z góry z niejaką dezaprobatą, na poły melancholijnie, na poły w ponurym zdziwieniu, że oto znalazła się w tak niekorzystnym położeniu. Światło od pojedynczej żarówki w korytarzu wręcz oślepiało Dalgliesha, Maggie zaś wisiała tam niczym dziwaczna, jaskrawo pomalowana lalka na straganie. Szkarłatne obcisłe spodnie, biała atłasowa bluzka, pomalowane paznokcie u nóg i rąk, a do tego otwarte usta sprawiały straszne wrażenie, lecz jednocześnie sugerowały coś zupełnie nieautentycznego. Jedno cięcie nożem – i z wypchanej lalki posypią się trociny.
Lina alpinistyczna w czerwono-biały wzorek, elegancka niczym sznurek przy dzwonku, wykonana została tak, by utrzymać ciężar człowieka. Maggie nie zawiodła się na niej. Użyła jej w prosty sposób. Złożyła linę w pół, a dwa końce przeciągnięte u zbiegu tych połówek utworzyły pętlę. Całość przerzucono nieporadnie, ale za to skutecznie przez belkę u sufitu. Reszta liny leżała w zwojach na podeście.
Przewrócony wysoki taboret z dwoma szczebelkami tarasował przejście. Prawdopodobnie sama go kopnęła. Dalgliesh ustawił stołek pod ciałem i oparł na nim kolana wisielczyni. Następnie wspiął się po szczebelkach na górę i uwolnił jej głowę z pętli. Bezwładne ciało runęło nań całym ciężarem. Osunęło mu się z ramion na podłogę. Przeciągnął je do pokoju, położył na dywaniku przed kominkiem i zaczął sztuczne oddychanie metodą usta – usta.
Maggie cuchnęła whisky. Na języku czuł obrzydliwy smak pomadki do ust. Jego koszula, mokra od potu, przylegała do jej bluzki, a dudniąca z wysiłku pierś przylepiła się do jej ciepłego, acz wciąż nieruchomego ciała. Wdmuchiwał w nią powietrze, a zarazem usiłował zwalczyć ogarniające go atawistyczne obrzydzenie. Przypominało mu to gwałt na zmarłej. Czuł brak bicia serca kobiety równie wyraźnie, jak ostry ból we własnych piersiach.
Nagle ogarnął go powiew zimnego powietrza, domyślił się więc, że ktoś otworzył drzwi. Jakieś stopy stanęły obok niego. Usłyszał głos Juliusa:
– O Boże! Czy ona nie żyje? Co się stało?
Ta nuta przerażenia zaskoczyła Dalgliesha. Uniósł na sekundę głowę i ujrzał wykrzywioną twarz Courta. Zawisła nad nim niczym zdeformowana maska, z której strach wymazał charakterystyczne rysy. Choć Court usiłował zapanować nad sobą, drżał i na całym ciele. Dalgliesh, pochłonięty utrzymaniem odpowiedniego rytmu reanimacji, wyrzucał z siebie polecenia urywanymi zdaniami:
– Sprowadź Hewsona. Szybko.
Julius zaczął mamrotać:
– Nie mogę! Nie proś mnie o to. Nie nadaję się. Poza tym on mnie nie lubi. Nigdy się nie przyjaźniliśmy. Ty idź. Już wolę tu zostać z nią, niż spotkać Erica.
– To zadzwoń po niego. A potem po policję. Owiń słuchawkę i chusteczką. Mogą być odciski.
– Nie odpowiedzą. Nigdy nie odbierają telefonów podczas medytacji.
– To sprowadź go, na miłość boską!
– Ale jej twarz! Cała jest we krwi!
– Rozmazana szminka. Dzwoń po Hewsona.
Julius stał bez ruchu. Wreszcie odezwał się:
– Spróbuję. Pewnie już skończyli medytować. Jest akurat czwarta. Może się odezwą.
Podszedł do telefonu. Kątem oka Dalgliesh widział, jak drżącymi i rękami podnosił słuchawkę. Dostrzegł białą chusteczkę, którą Court nieudolnie owinął słuchawkę, jakby opatrywał własną ranę. Po dwóch minutach czekania ktoś wreszcie odebrał telefon. Nie wiedział, kto. Nie zapamiętał też, co mówił Julius.
– Zawiadomiłem ich. Zaraz tu będą.
– Teraz dzwoń po policję.
– Co im powiedzieć?
– Fakty! Będą wiedzieli, co robić.
– Może powinniśmy zaczekać? Może odzyska przytomność?
Dalgliesh wyprostował się. Zdawał sobie sprawę, że przez ostatnie pięć minut reanimował martwe ciało.