Выбрать главу

– Na Kapitolu – westchnął Tito. – Asystent Howell która zasiada w nadzorze, spił się na jednej z zamkniętych kolacji sponsorskich, siedziałem obok, zaczął bełkotać w sałatki, tknęło mnie, nie wiem, przeczucie, spojrzenie Howełł, łaska boska, wyprowadziłem go do łazienki. Co się okazało: sypia z jednym od Vermundtera i ten kochaś poradził mu… Po co ma płacić za dzisiejszy szmelc -bo asystent planował właśnie założyć sobie wszczepkę. Więc vermundterowiec mówi mu: poczekaj i tak będziesz musiał się zabezpieczyć, jak w Nowym Jorku spieprzą sprawę. Popytałem o Vermundtera i widzę, że to bocznica Mostu. No, ale nic. Różne rzeczy się słyszy. Lecz te ostatnie dwa tygodnie… Już taka nerwowa ludzi trzęsie, chodzą dziwne plotki. Jakieś przetasowania… Rozumiesz: komu innemu pierwszemu się kłania, inny uśmiech, tu zmienia zdanie, tam milczy. Na przykład te manewry McManamary, taniec z waszym budżetem. Zmiany trendów wynoszących. Tego typu sygnały. Nie trzeba być geniuszem, żeby dodać dwa do dwóch. A człowiek nie zna terminów, oficjalną drogą to będzie nie wiadomo jak długo. Kilku baranów próbuje się przebijać przez biurokrację, grożą ujawnieniem. Ujawnieniem czego? Idioci. Rozmawiałem z Modlem i Wigginem – zaprzeczają. Bardzo możliwe, że faktycznie nie wiedzą. Do kogo miałem się zwrócić? Ty znajdujesz się w centrum całej sieci.

Model to prezydencki doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego, Wiggin – zastępca dyrektora CIA do spraw wywiadu operacyjnego.

– No a grudzień? – rzucił Hunt wygładzając nogawkę.

– Grudzień, grudzień – mamrotał Tito. – Nic konkretnego nie wiem, naprawdę. Takie słowo. Krąży po korytarzach. Nie w znaczeniu daty. Ktoś z biura Bronsteina chlapnął w kontekście tej nowej wszczepki i Grzyba coś w stylu: „Byle przed grudniem". Absurdalne, bo całe Monadalne wygotują się dużo wcześniej. Więc coś innego. Wiesz, jak utaczają się takie słowawytrychy. Korelacji z treścią żadnych. Nie bardzo nawet jest jak i kogo pytać, nazbyt mętne. Pojmujesz. Ale słowo krąży, strach rośnie.

Senator wciąż nie patrzył na Hunta (patrzył na dłonie, dłonie bez przerwy mu się poruszały, kałamarz, klepsydra pióro, kałamarz) i Nicholas był pod wrażeniem jego szczerości. Z minuty na minutę malał jego szacunek dla szwagra. Taki szczery – jak bardzo musiała zostać osłabiona jego pozycja, jak niewiele władzy mu pozostało, jak bardzo jest zdesperowany, skoro tak mi się tu obleśnie otwiera. Uch.

– Teraz lecę do Waszyngtonu – rzekł Nicholas, podniósłszy wzrok na pochylonego nad biurkiem Gaspara. -Muszę pogadać z Bronsteinem. W poniedziałek będzie już po konferencji, w poniedziałek zweryfikują się NYSĘ, NASDAQ i WSFM, także Amex; będziemy wiedzieć, na czym stoimy.

– A czy ty już…? – Tito dokończył ruchem oczu: ku czołu i szczytowi głowy Hunta.

– No przecież nie jesteś w stanie tego sprawdzić.

– Tak. Rzeczywiście.

– Gdzie Imelda?

– Namówiłem ją na wakacje na Kajmanach.

– Boisz się, że dotknęłoby i ją. Czyścisz okolicę potencjalnego celu.

– A dotknęłoby?

– Prawdopodobnie nie.

– Ja tak czekałem, czekałem, bo żywiłem złudzenia, że może sam postarasz się ją… ochronić.

Cóż rzec, kłamstwo jest kłamstwo, nie można wyjść poza raz wytworzony obraz, forma zobowiązuje. Są kłamstwa na jeden dzień, są kłamstwa na całą karierę. Ergonomia duszy to wielka gałąź technologii sukcesu. Hunt wstał, wzruszył ramionami.

Na przyszłość lepiej nie licz za bardzo na siłę moich uczuć do siostrzyczki.

Nawet się nie uśmiechnął, nie mrugnął: już zaczynał szczerze wierzyć w głośno wypowiedziane słowa. Rok za rokiem Ja w masce małpy -Prawdziwa małpa.

9. Śmierć w stolicy

Tak więc Hunt poleciał do Waszyngtonu. Nie lubił tam wracać. Jeszcze w samolocie obudziło się w nim to nieprzyjemne, irytujące uczucie – rodzaj swędzenia, ból fantomowy po amputowanej karierze. Ale miałby nie wykorzystać takiej szansy? Musiał się spotkać z Bronsteinem. Bronsteinem, który z upoważnienia DARPA osobiście nadzorował zarówno Zespół, jak i Hacjendę, Bronsteinem, o którym wspomniał nawet Tito. Tylko jego można pytać wprost bez ryzyka odkrycia blefu. Twarzą w twarz, gdy nie obowiązuje żadna obca forma, ale pod NEti. Bronstein będzie musiał wysunąć jakąś ofertę. Może po konsultacjach z radą kolobby. Ale coś da, coś zaproponuje. Powrót do RL. Tak. Może. Jakoś. Już wyobrażał sobie Hunt upojne scenariusze.

Bronstein pracował bezpośrednio dla menadżerów aktualnie zwycięskiego lobby – oficjalnie był wspólnikiem w jednej z wyspecjalizowanych waszyngtońskich kancelarii prawniczych – i dało się do niego dotrzeć jedynie poprzez Radicka. Tak w każdym razie twierdził Oiol, z którym Hunt przegadał prawie cały krótki lot do stolicy. Nicholasowi przemknęło nawet, czy wobec tego nie rozsądniej byłoby zwrócić się bezpośrednio do Radicka. Ale zrezygnował. I tak prawdopodobnie Radick nic nie wiedział: piastował zbyt wysokie stanowisko.

Paul Radick był bezpośrednim kontrolerem aktualnego prezydenta. Tradycyjnie pełnił funkcję szefa personelu Białego Domu. Co radykalniejsi dziennikarze wypisywali, iż wygląda to tak, jakby w rzeczywistości sam prezydent zaliczał się w poczet owego personelu. Oczywiście było w tym sporo przesady: na co dzień bowiem wcale tak nie wyglądało. Gdy jednak przychodziło do podejmowania jakichś ważniejszych decyzji, do kryzysów gospodarczych… Radick był na miejscu. Nie mógł szantażować zwierzchnika sił zbrojnych (nie otwarcie w każdym razie) – ale mógł mu przypominać.

Wiadomo bowiem, że trudno na tym bożym świecie o bestię bardziej niewdzięczną niż polityk po wygranych wyborach. Na jedną czy dwie kadencje tworzyły się takie luźne przymierza lobbies o niesprzecznych ze sobą priorytetach, zdolne razem wywrzeć przemożną presję. W praktyce zawsze jednak konieczni okazywali się specjalnie dla tego celu wydelegowani przez kolobbystyczny komitet, półjawni nadzorcy-doradcy. Nie byli żadnymi szarymi eminencjami. W tych czasach, jak lubił Hunt powtarzać, nie było już szarych eminencji. Stanowili po prostu jeszcze jeden element nieogarnialnego żadnym słowem procesu. Przeróżne lobbies – nafciarzy, ubezpieczycieli, filmowców, producentów samochodów, farmerów, intelektronistów, emerytów – istniały i działały od niepamiętnych czasów, stanowiąc wszelako coś w rodzaju przybudówek wewnątrz- i pozapartyjnych, moderatorów polityki o mniejszej lub większej chwilowej sile nacisku. Stopniowo dziedzina ta profesjonalizowała się coraz bardziej, by w ostatnim ćwierćwieczu XX stulecia stać się domeną takich samych zawodowych menadżerów, co wcześniej kampanie wyborcze. W latach zerowych owa kasta waszyngtońskich neoyuppies, zarabiających megadolary za uzyskiwanie dla hojnych zleceniodawców określonych efektów politycznych, skostniała cichymi precedensami w oficjalne struktury, precyzyjnie dookreślone prawem i obyczajem. Hunt, Bronstein, Oiol, wszyscy oni się przecież stamtąd wywodzili.

Lecz Bronstein bynajmniej nie musiał znajdować się w Waszyngtonie. Hunt oczywiście dysponował zakodowanym numerem jego telefonu, lecz najwyraźniej dzikus podał Zespołowi numer niskopriorytetowy, bo Nicholas wciąż odbijał się od wściekle uprzejmego programu sekretaryjnego. Nigdy dotąd nie dzwonił do Bronsteina – ostatnia rzecz, jakiej pragnął, to ściągać na siebie dodatkową uwagę zwierzchników – lecz mocno wątpił, czy on faktycznie tak bez przerwy prowadzi telefoniczne konferencje. Więc tylko przesłał mu informację o swoim przybyciu okraszoną enigmatycznym: „Wiem wszystko. Mają to już przygotowane. Nie odpuszczę tego". Niech się pogotuje we własnym sosie, a co! Zmięknie przez ten czas i będzie bardziej nerwowy w targach.

W Prawdziwym Życiu we wszelkich służbowych podróżach towarzyszyła Huntowi kilkuosobowa świta. Nigdy też nie zajmowały jego uwagi tego typu techniczne kwestie, spotkania miał zawsze umawiane z góry, żywy sekretarz filtrował mu rozmowy telefoniczne, pytał i mu odpowiadano. Jakże bolesne są przebudzenia bogów w ludzkiej skórze.

Podczas lotu zamówił samochód i po wyjściu z hali lotniska wsiadł do czekającego ciemnego texijo. Ze złożonego w kostkę ledpada przekopiował do kompa wozu bank sto-licznych adresów i poprosił: – Mausa.

Sprawę komplikowała nieco pora dnia: zmierzch zapadł już nad Waszyngtonem, światła miasta rozmazywały się za przybiankowanymi szybami texijo. Teraz jest czas półoficjalnych przyjęć i zupełnie nieoficjalnych konsultacji, podczas których wrze prawdziwa praca, pozorowana potem przed kamerami. Bronstein może znajdować się wszędzie i nigdzie.

Mausa był nowym kompleksem biurowym wzniesionym w manierze poparchu: dwór wiktoriański przemnożony przez dziesięć kondygnacji. Wrażenie było tym większe, że ze wszystkich stron otaczał gmach dwupoziomowy, otwarty parking. Hunt podjechał od północy, gdzie mieściły się biura Private Ears Associated, najpopularniejszej z agencji sneakerskich, specjalizującej się w prześwietlaniu sfer polityki i biznesu. Zaparkował na czerwonym stanowisku, co oznaczało żądanie usługi anonimowej.

Pracownik PEA, fenokalifornijczyk, zastukał w szybę po dziesięciu minutach. Hunt polecił wozowi otworzyć tylne drzwiczki. Ucho wsiadł, Nicholas obrócił się na fotelu, wymienili szybki uścisk dłoni, przy czym ucho zamknął swą dłoń na zwiniętej pięści Hunta, sczytując podskórny cashchip przez implantowany pod mięsień kciuka rejestrator. Facet musiał być w półzaślepie, przynajmniej wideo, gałki oczne chodziły mu na boki w nieregularnych zrywach.