– Pan Kang będzie zadowolony, że mamy wszystkie bomby – powiedział.
– Dwie ostatnie są do niczego. Piloci pojazdu głębinowego rozbili je przy wydobywaniu i wypuścili zawartość do morza. Podobno przypadkiem, z powodu złej widoczności w wodzie.
– To mała strata. Akcja się powiodła.
– Fakt, ale czeka nas jeszcze trudna operacja – odparł Tongju. – Zabieram więźniów do Kanga, żeby ich przesłuchał. Mam nadzieję, że dopilnujesz przygotowań statku – bardziej stwierdził, niż spytał.
– Zaraz zaczniemy rekonfigurację, tankowanie i zaprowiantowanie. Będziemy gotowi do drogi, jak tylko weźmiemy ładunek.
– Dobrze. Im szybciej wyjdziemy w morze, tym większe będziemy mieli szanse na sukces.
– Zadziałamy z zaskoczenia. Nie ma mowy, żeby się nie udało – zapewnił Kim.
Ale Tongju wiedział swoje. Zaciągnął się papierosem i zastanowił nad elementem zaskoczenia. To rzeczywiście mogła być sprawa życia lub śmierci.
– Miejmy nadzieję, że oszustwo nie wyjdzie na jaw – powiedział w zamyśleniu.
Pod pokładem otworzyły się drzwi kajuty Dirka i Summer. Wartownik o grubym karku skuł im z tyłu ręce kajdankami, a potem brutalnie wypchnął na zewnątrz. Poprowadził ich pod lufą do trapu, gdzie stał Tongju i uśmiechał się drwiąco.
– To był wspaniały rejs – powiedział do niego Dirk. – Ale nikt nam nie pokazał, gdzie jest kasyno.
– Bądźmy szczerzy – wtrąciła Summer. – Jedzenie niezupełnie pasowało do pięciogwiazdkowych cen.
– Amerykańskie poczucie humoru jest mało śmieszne – warknął Tongju.
– A przy okazji, co robi Japońska Czerwona Armia w koreańskim mieście Inczhon? – zapytał Dirk.
Tongju prawie niedostrzegalnie zmarszczył czoło.
– Jesteś bardzo spostrzegawczy, Pitt – zauważył. Odwrócił się do Grubego Karku, który celował w rodzeństwo z AK-74. – Zabierz ich na jacht i zamknij pod strażą w kabinie dziobowej – warknął i pomaszerował na mostek.
Dirk, Summer i wartownik zeszli po trapie. W mniejszym bocznym basenie portowym stał smukły niebieski katamaran. Miał trzydzieści metrów długości, silniki Diesla o mocy czterech tysięcy koni mechanicznych i rozwijał prędkość trzydziestu pięciu węzłów.
– To jest bardziej w moim stylu – powiedziała Summer, kiedy zostali wepchnięci na pokład i uwięzieni w małej, ale luksusowej kabinie. – Tyle że tu nie ma bulajów. Panu Gościnnemu chyba nie spodobał się twój tekst o Inczhon – dodała i usiadła w fotelu, z rękami wciąż skutymi za plecami.
– Za dużo gadam – przyznał Dirk. – Ale przynajmniej upewniliśmy się, gdzie jesteśmy.
– I tym razem dostaliśmy kajutę pierwszej klasy – odrzekła, podziwiając boazerię z drewna orzechowego i artystyczne ozdoby na ścianach. – Jak na drugorzędną organizację terrorystyczną, ci faceci mają dużo forsy.
– Najwyraźniej mają przyjaciół w Kang Enterprises.
– Tej firmie okrętowej?
– To wielki koncern. Od lat widujemy ich statki handlowe. Są też zaangażowani w różne przedsięwzięcia zaawansowane technologicznie, choć znam tylko morską działalność koncernu. Kiedyś spotkałem w barze faceta, który pływał na jednym z ich tankowców. Opowiadał mi o ich stoczni remontowej i magazynach w Inczhon. Nigdy czegoś takiego nie widział. Mają tu podobno suchy dok i pełno najnowocześniejszych urządzeń. Na kominie tego kablowca jest logo Kanga, niebieska błyskawica. Musimy być na jego terenie.
– Cieszę się, że twoje wyprawy do barów w końcu na coś się przydały.
Dirk się uśmiechnął.
– Bywam tam w celach badawczych.
Summer nagle spoważniała.
– Co może łączyć JCA z Koreą Południową? I czego od nas chcą?
Przerwał jej ryk silników katamarana.
– Chyba niedługo się dowiemy.
Rzucono cumy, Tongju wszedł na pokład i szybki jacht ruszył. Wielkie wrota hangaru znów się odsunęły i katamaran wypłynął na zewnątrz. Tongju obejrzał się na kablowiec.
Na „Baekje" roiło się od robotników. Potężny dźwig zabierał z pokładu rufowego ogromny bęben do układania kabli. Przemalowywano statek, wycinano fragmenty nadbudowy, w innych miejscach wstawiano dodatkowe przegrody i nowe elementy. Zmieniano nazwę na rufie, komin pokrywano złocistą farbą. W ciągu godzin „Baekje" miał się zmienić w inny statek, jakby kablowiec o tej nazwie nigdy nie istniał.
31
Niski mężczyzna z płomiennorudymi włosami i kozią bródką kroczył korytarzami dyrekcyjnymi centrali NUMA jak właściciel budynku, którym poniekąd był. Admirał James Sandecker cieszył się szacunkiem w biurach i laboratoriach agencji, którą założył kilkadziesiąt lat temu z garstką naukowców i inżynierów. Mimo niewielkiego wzrostu miał niespożytą energię.
– Cześć, Darla. Wspaniale dziś wyglądasz – powiedział uprzejmie do czterdziestoparoletniej sekretarki przy komputerze. – Rudi jest w sali konferencyjnej?
– Miło pana widzieć, admirale. – Rozpromieniła się kobieta i spojrzała na dwóch agentów Secret Service próbujących dotrzymać kroku szefowi. – Tak, pan Gunn czeka na pana. Proszę wejść.
Choć dawni współpracownicy wciąż nazywali Sandeckera admirałem, reszta świata znała go jako wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Mimo niechęci do waszyngtońskiego środowiska politycznego Sandecker dał się namówić prezydentowi Wardowi do objęcia urzędu po zmarłym nagle wiceprezydencie. Wiedział, że Ward jest człowiekiem honoru i nie wyznaczy swojemu zastępcy roli figuranta. Energiczny admirał natychmiast stworzył nowy wizerunek wiceprezydenta. Kierował kampanią na rzecz reformy systemu obrony i bezpieczeństwa kraju, zwiększał rządowe fundusze na badania naukowe i podejmował inicjatywy w dziedzinie ochrony środowiska naturalnego, zwłaszcza mórz. Pod jego naciskiem administracja nakłoniła wszystkie uprzemysłowione kraje do wprowadzenia zakazu polowań na wieloryby oraz surowych kar dla trucicieli oceanów.
Sandecker wszedł do sali konferencyjnej. Na jego widok grupa wysokich urzędników NUMA, którzy rozmawiali o stracie „Sea Rovera", ucichła.
Rudi Gunn zerwał się z miejsca.
– Dziękuję, że pan przyszedł, admirale – powiedział i zaprowadził dawnego szefa do szczytu stołu.
Sandecker darował sobie zwyczajowe uprzejmości.
– Jakie są ostatnie wiadomości? – spytał.
– Mamy potwierdzenie, że „Sea Rovera" zatopił na Morzu Wschodniochińskim mały oddział komandosów o nieustalonej narodowości, który wtargnął na pokład. Na szczęście załoga ewakuowała się z zamkniętej ładowni kilka minut przed zatonięciem statku. Zdołała dotrzeć do szalup i została zauważona przez wojskowy samolot poszukiwawczo-ratowniczy. Rozbitków zabrał wezwany frachtowiec, który był w pobliżu. Płynie teraz do Nagasaki. Brakuje tylko dwóch członków załogi.
– Zajęli statek siłą?
– Dostali się na pokład nocą i opanowali „Sea Rovera" bez walki.
– To statek Boba Morgana, zgadza się?
– Tak. Ten stary drań stawiał opór i postrzelili go w nogę. Rozmawiałem z jego zastępcą, Ryanem. Powiedział, że kapitan wyjdzie z tego. Napastnicy podawali się podobno za członków Japońskiej Czerwonej Armii. Uciekli statkiem do układania kabli, który miał japońską banderę.
– Dziwny sposób ataku morskiego – rzekł Sandecker w zamyśleniu. – Rozumiem, że zabrali broń biologiczną wydobytą z 1-411?
– Tak, Ryan to potwierdził. W chwili ataku operacja wydobywcza była prawie zakończona. Kiedy załoga ewakuowała się z ładowni, zauważyła brak „Starfisha". Ryan uważa, że zabrał go kablowiec, być może razem z pilotami.
– Zadzwonię do Departamentu Stanu i powiem im, żeby zwrócili się o pomoc do japońskiej marynarki wojennej – powiedział Sandecker. Wyjął z kieszeni na piersi wielkie zielone cygaro, zapalił i wypuścił pod sufit kłąb dymu. – Namierzenie takiego kablowca nie powinno być trudne, kiedy zawinie do portu.
– Zawiadomiłem Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Działają w tym samym kierunku. Uważają, że Japońska Czerwona Armia nie ma umiejętności i środków, żeby nam zagrozić tą bronią, ale szukają jej powiązań z al-Kaidą i innymi ugrupowaniami terrorystycznymi.