– Nie byłbym taki pewien, że nie ma – odparł Sandecker, obracając cygaro w palcach. – Po południu wprowadzę w sprawę prezydenta. Ktoś drogo zapłaci za zatopienie statku amerykańskiej agencji rządowej – warknął z gniewnym błyskiem w oczach.
Obecni w sali skinęli głowami. NUMA była dużą organizacją, ale jej pracowników łączyła silna więź. Akt terroru przeciwko kolegom na drugiej półkuli działał przygnębiająco na tych, którzy byli w domu.
– Podzielamy pańskie uczucia, admirale – odrzekł Gunn.
– A przy okazji, kogo z załogi brakuje? – zapytał Sandecker.
Gunn przełknął z trudem.
– Dirka i Summer Pittów. Prawdopodobnie zostali porwani ze „Starfishem".
Sandecker zesztywniał.
– Dobry Boże, tylko nie to! Ich ojciec wie?
– Tak. Jest na Filipinach z Alem Giordino. Starają się zlikwidować podwodne źródło skażenia morza. Rozmawiałem z nim przez telefon satelitarny. Wie, że robimy wszystko, co możemy.
Sandecker odchylił się na krześle i popatrzył na chmurę niebieskiego dymu nad swoją głową. Boże, miej litość nad durniem, który skrzywdzi dzieci tego człowieka, pomyślał.
Siedem tysięcy mil morskich dalej niebieski katamaran pędził wzdłuż zachodniego wybrzeża Korei. Summer i Dirk kołysali się i potrącali w luksusowej kabinie, gdy jacht pruł fale z prędkością niemal czterdziestu węzłów. Dwaj koreańscy rybacy w starym sampanie zaklęli, kiedy katamaran przemknął niebezpiecznie blisko i fale jego kilwatera przelały się przez burty ich łodzi.
Po dwóch godzinach jacht skręcił w kierunku lądu, zwolnił i popłynął między wysepkami przy ujściu Han-gang. Sternik poprowadził katamaran w górę rzeki. Po godzinie zobaczył dopływ Han-gang, który wił się do twierdzy Kanga na wyspie Kjodongdo. Dotarł kanałem do zatoczki, przeciął ją i przybił do pływającego pomostu u stóp stromych ścian kompleksu. Wyłączył silniki i katamaran przycumowano za białym jachtem Benetti Kanga.
Tongju zszedł z pokładu i wjechał windą do posiadłości Kanga na szczycie urwiska. Kang siedział z Kwanem w swoim gabinecie wyłożonym boazerią z drewna wiśniowego. Studiował dokumenty finansowe firmy produkującej części radiowe, którą zamierzał przejąć. Podniósł wolno wzrok, kiedy wszedł Tongju i się ukłonił.
– Kapitan Lee z „Baekje" zawiadomił mnie, że twoja akcja zakończyła się sukcesem – powiedział bez cienia satysfakcji.
Tongju lekko skinął głową.
– Przejęliśmy amunicję po wydobyciu jej przez amerykański statek. Dziesięć bomb jest nietkniętych i nadaje się do wykorzystania – odrzekł, pomijając milczeniem fakt, że Dirk zniszczył dwie sztuki.
– To wystarczy aż nadto do przeprowadzenia operacji – stwierdził Kang.
– Naukowcy na „Baekje" byli bardzo zadowoleni. Po naszym powrocie do Inczhon amunicja została natychmiast zabrana do laboratorium broni biologicznej. Szef zespołu badawczego zapewnił mnie, że udoskonalenia potrwają najwyżej czterdzieści osiem godzin.
– Mam nadzieję, że do tego czasu rekonfiguracja „Baekje" będzie zakończona?
Tongju przytaknął.
– Będziemy gotowi na czas.
– Termin jest bardzo ważny – ciągnął Kang. – Musimy wykonać zadanie przed głosowaniem w Zgromadzeniu Narodowym.
– Jeśli nie będzie opóźnienia z amunicją, zdążymy – zapewnił go Tongju. – Nasi stoczniowcy wzięli się ostro do pracy, zanim wypłynęliśmy z Inczhon.
– Nie możemy sobie pozwolić na następny błąd – powiedział chłodno Kang.
Tongju lekko zmrużył oczy. Nie był pewien, co szef ma na myśli. Zignorował komentarz i mówił dalej.
– Przywiozłem dwoje więźniów z amerykańskiego statku. To piloci pojazdu głębinowego. Kobieta i mężczyzna, który jest odpowiedzialny za śmierć naszych agentów w Ameryce. Pomyślałem, że może będzie pan chciał przyjąć go osobiście – rzekł, kładąc złowrogi nacisk na słowo „przyjąć".
– A tak, brakujący członkowie załogi.
– Brakujący członkowie załogi?
Kwan podał Tongju artykuł ściągnięty z Internetu.
– Tu jest wszystko. „Na Morzu Wschodniochińskim zatonął statek badawczy. Uratowano całą załogę z wyjątkiem dwóch osób" – zacytował nagłówek największej koreańskiej gazety, „Chosun Ilbo".
Tongju zbladł.
– To niemożliwe. Zatopiliśmy ten statek z załogą zamkniętą w ładowni. Nie mogli uciec.
– Ale uciekli – odparł Kang. – Przepływający frachtowiec zabrał ich do Japonii. Nie zaczekałeś, aż statek pójdzie na dno?
– Nie. Chcieliśmy jak najszybciej wrócić z zabranym ładunkiem – wyjaśnił Tongju.
– Piszą, że na statku wybuchł pożar – powiedział Kwan. – Najwyraźniej Amerykanie obawiają się kolejnej publikacji o zamachu terrorystycznym.
– I ujawnienia, co naprawdę robili na Morzu Wschodniochińskim – dodał Kang. – Może brak wiadomości w mediach skłoni ich do ograniczenia skali śledztwa.
– Nie mogli rozszyfrować, kim jesteśmy – zapewnił Tongju. – Moi komandosi byli z różnych krajów i mówiliśmy tylko po japońsku i angielsku.
– To nawet dobrze, że nie udało ci się zlikwidować załogi – stwierdził Kang. – Zeznania uratowanych jeszcze bardziej obciążą Japonię i wywiad amerykański skoncentruje się na tamtym kraju. Będą szukali „Baekje", dlatego im szybciej wyjdzie w morze, tym lepiej.
– Dopilnuję, żeby stocznia informowała nas na bieżąco, jak postępują prace – obiecał Tongju. – A co z tą dwójką Amerykanów?
Kang zajrzał do notesu w skórzanej oprawie.
– Dziś wieczorem muszę być w Seulu. Mam spotkanie z ministrem do spraw zjednoczenia. Wracam jutro rano. Nie zabijaj ich do tego czasu.
– Podam im ostatnią wieczerzę – odrzekł Tongju bez cienia uśmiechu.
Kang zignorował komentarz i wrócił do czytania dokumentów finansowych. Tongju zrozumiał, że rozmowa jest skończona. Odwrócił się i wyszedł z gabinetu.
32
Kilkaset metrów od hangaru, w którym „Baekje" przechodził zabiegi kosmetyczne, dwaj mężczyźni w zdezelowanym pikapie okrążali wolno niepozorny magazyn stoczniowy. Wokół budynku bez okien walały się puste palety i rdzewiały wózki widłowe. Wypłowiały szyld nad głównym wejściem głosił: TOWARZYSTWO OKRĘTOWE KANGA. Dwaj mężczyźni w znoszonych kombinezonach i brudnych czapkach baseballowych należeli do dwudziestoczteroosobowego zamaskowanego oddziału uzbrojonych ochroniarzy, którzy przez całą dobę patrolowali teren wokół supertajnego obiektu. W zaniedbanym na zewnątrz budynku mieścił się nowoczesny ośrodek badawczo-rozwojowy wyposażony w komputery ostatniej generacji. Na parterze i piętrach zespół inżynierów konstruował urządzenia podsłuchowe i obserwacyjne do satelitów telekomunikacyjnych, które Kang sprzedawał innym krajom i firmom w regionie. W podziemiach było pilnie strzeżone laboratorium mikrobiologiczne. O jego istnieniu wiedziała tylko garstka podwładnych Kanga. Nieliczną grupę naukowców przemycono głównie z Korei Północnej. Mikrobiolodzy i immunolodzy nie mieli wyboru, kiedy nałożono na nich patriotyczny obowiązek pracy z niebezpiecznymi mikroorganizmami. W północnych prowincjach zostały ich rodziny.
Do laboratorium przetransportowano zabójczą broń z 1-411. Ekspert od amunicji pomógł biologom wydobyć z porcelanowych bomb lotniczych wirusa ospy zliofilizowanego przez Japończyków. Zarazki miały przetrwać rejs okrętu i uaktywnić się pod wpływem wody w momencie ataku. Po sześćdziesięciu latach na dnie morza nie straciły swojego niszczycielskiego potencjału.
Biolodzy umieścili próbki kremowego proszku w bezpiecznych pojemnikach i zaczęli ożywiać wirusy sterylnym rozpuszczalnikiem na bazie wody. Widoczne pod mikroskopem mikroorganizmy budziły się z długiego snu i wpadały na siebie jak zderzające się samochody. Mimo upływu lat tylko niewielki procent wirusów był martwy.
Laboratorium kierował wysoko opłacany ukraiński mikrobiolog Sargow. Kiedyś pracował w Biopreparacie, cywilnym radzieckim instytucie naukowym, gdzie potajemnie realizowano program rozwoju broni biologicznej. Sargow był specjalistą od inżynierii genetycznej i sprzedawał swoje usługi temu, kto zapłaci najwięcej. Jego kariera w kraju skończyła się, gdy został przyłapany w łóżku z żoną członka politbiura. W obawie o życie uciekł do Rumunii i w jednym z czarnomorskich portów dostał się na frachtowiec Kanga. Duża łapówka wręczona kapitanowi statku zapewniła mu odpowiednie kontakty w firmie, gdzie doceniono i wkrótce wykorzystano jego umiejętności.