Выбрать главу

– Nie za ciemno na pływanie? – zagadnął po angielsku obcy.

– Amerykanin? – zdziwił się Dirk.

– Od chwili urodzenia w kraju Lincolna – padła odpowiedź.

Dirk dopiero teraz przyjrzał się mężczyźnie. Niemal dorównywał mu wzrostem, ale ważył jakieś dziesięć kilo więcej. Miał gęste włosy i kozią bródkę, również siwą. Niebieskozielone oczy błyszczały humorem. Dirk czuł się tak, jakby patrzył na trochę starszą wersję swojego ojca.

– Byliśmy w poważnym niebezpieczeństwie – powiedziała Summer, wstając z pokładu. Wzięła na ręce psa i podrapała go za uszami. Jamnik zamerdał ogonem. Wskazała głową katamaran w dole rzeki, który zataczał łuk w ich kierunku. – Ci mordercy zatopili nasz statek badawczy i chcą nas zabić.

– Słyszałem karabin maszynowy – odrzekł mężczyzna.

– Zamierzają przeprowadzić zabójczy atak na wielką skalę. Musimy zaalarmować władze – ciągnęła błagalnie.

– Chodzi o życie tysięcy ludzi – dodał ponuro Dirk.

Siwy mężczyzna przyjrzał się dziwnej parze. Summer, choć przemoczona, wyglądała elegancko w koktajlowej jedwabnej sukience. Nie pasowała do zmaltretowanego i posiniaczonego Dirka w podartym niebieskim kombinezonie. Żadne nie próbowało ukryć kajdanków na nadgarstkach.

Mężczyzna uśmiechnął się lekko.

– Lepiej ukryję was pod pokładem, dopóki nie miniemy tamtych. Możecie zająć kajutę Mausera.

– Mausera? Ile osób jest na tej dżonce? – zapytał Dirk.

– Tylko ja i ten facet, który całuje pańską siostrę – odparł mężczyzna. Dirk odwrócił się i zobaczył, jak jamnik zlizuje wodę z twarzy Summer.

Właściciel dżonki zaprowadził ich na dół do gustownie urządzonej kabiny.

– W łazience są ręczniki, w szafce suche ubrania. A to was rozgrzeje. – Sięgnął po butelkę stojącą na bocznym stoliku i nalał im po kieliszku przezroczystego płynu.

Dirk szybko wypił. Alkohol o cierpkim smaku był mocny, ale gładko przechodził przez gardło.

– To soju – wyjaśnił mężczyzna. – Miejscowa wódka ryżowa. Częstujcie się, a ja spróbuję przeprowadzić łódź obok waszych przyjaciół na katamaranie.

– Dziękujemy za pomoc – powiedziała Summer. – A przy okazji, nazywam się Summer Pitt, a to jest mój brat Dirk.

– Miło mi was poznać. Clive Cussler – przedstawił się mężczyzna.

Cussler wrócił na pokład do koła sterowego. Zwiększył trochę obroty silnika i skierował dziób w stronę środka rzeki. Po kilku minutach do dżonki podpłynął katamaran i oświetlił ją reflektorami. Cussler włożył stożkowy słomkowy kapelusz i skulił się za sterem.

Przez blask szperaczy zobaczył kilku mężczyzn, którzy celowali do niego z karabinów automatycznych. Kiedy katamaran znalazł się kilka centymetrów od lewej burty dżonki, ktoś niewidoczny na mostku warknął jakieś pytanie przez głośnik. Cussler w odpowiedzi pokręcił głową. Padło następne pytanie. Cussler znów pokręcił głową. Zastanawiał się, czy tamci zauważą mokrą linę i wilgotne ślady stóp na pokładzie. Przez kilka długich minut katamaran towarzyszył dżonce, jakby jego załoga zamierzała ją przeszukać. Nagle ryknęły silniki i dwukadłubowiec oddalił się, by prowadzić poszukiwania bliżej brzegu.

Cussler dotarł do ujścia rzeki i wypłynął na Morze Żółte. Kiedy znalazł się na otwartej wodzie, wcisnął kilka przycisków na elektronicznej konsoli sterowniczej. Mechaniczne kołowrotki zaczęły nawijać liny, podnosić reje i wciągać czerwone lugrowe żagle na grotmaszt i bezanmaszt. Cussler wyłączył silnik i stara dżonka popłynęła z wiatrem.

– Ma pan piękny żaglowiec – powiedział Dirk, kiedy wyłonił się spod pokładu w dżinsach i koszulce polo. Summer wyszła za nim w luźnym kombinezonie i męskiej koszuli roboczej.

– To chiński statek handlowy, jakich używa się od prawie dwu tysięcy lat – odparł Cussler. – Ten zbudowano w Szanghaju w roku 1907 dla bogatego kupca. Jest z drewna tekowego nazywanego takien tong. Okazał się bardzo wytrzymały i żegluje się nim zaskakująco dobrze.

– Gdzie pan znalazł tę dżonkę? – spytała Summer.

– Mój przyjaciel trafił na nią w Malezji. Stała porzucona w porcie. Postanowił ją odrestaurować. Zajęło mu to pół roku. Kiedy znudziło mu się żeglowanie, odstąpił mi ją za kilka zabytkowych samochodów. Planuję przepłynąć nią azjatycką część Pacyfiku. Wyruszyłem z Japonii i chcę dotrzeć do Wellington.

– Samotnie? – spytała Summer.

– Zamontowałem mocny silnik Diesla, mechaniczne wciągarki żagli i skomputeryzowanego automatycznego pilota. Łatwo ją obsługiwać. Właściwie może płynąć sama.

– Ma pan na pokładzie telefon satelitarny? – zapytał Dirk.

– Niestety nie. Tylko radio do łączności z lądem. Nie chciałem, żeby w czasie rejsu przeszkadzały mi telefony i e-maile.

– To zrozumiałe – powiedział Dirk. – Dokąd pan teraz płynie i gdzie w tej chwili jesteśmy?

Cussler wyjął mapę nawigacyjną i przysunął do słabej poświaty konsoli sterowniczej.

– Na Morzu Żółtym, około czterdziestu mil na północny zachód od Seulu. Domyślam się, że nie chcecie mi towarzyszyć aż do Wellington? – uśmiechnął się szeroko i przesunął palcem po mapie. – A co powiecie na Inczhon? Mogę was tam wysadzić na ląd za mniej więcej osiem godzin. Gdzieś w okolicy jest chyba amerykańska baza lotnicza.

– Byłoby wspaniale. Odpowjada nam każde miejsce, gdzie będziemy mogli znaleźć telefon i zadzwonić do kogoś w centrali NUMA.

– NUMA… – powtórzył w zamyśleniu Cussler. – Chyba nie jesteście z tamtego statku NUMA, który zatonął na południowy zachód od Japonii?

– „Sea Rover". Jesteśmy. Skąd pan o tym wie? – zapytała Summer.

– Wszystko było na CNN. Widziałem wywiad z kapitanem. Opowiadał, jak po eksplozji w maszynowni załogę uratował japoński frachtowiec.

Dirk i Summer spojrzeli na siebie z niedowierzaniem.

– Kapitan Morgan i załoga żyją?! – wykrzyknęła Summer.

– Zgadza się, tak się nazywał ten gość. I mówił, że uratowano całą załogę.

Summer opowiedziała o ataku na statek, o ich porwaniu przez ludzi Kanga i o niepewności co do losu załogi.

– Podejrzewam, że szuka was sporo ludzi – odparł Cussler. – Na razie jesteście bezpieczni. W kuchni są kanapki i piwo. Zjedzcie i prześpijcie się trochę. Obudzę was w Inczhon.

– Dziękujemy – odrzekła Summer i zeszła na dół.

Dirk ociągał się chwilę. Stał przy relingu i patrzył, jak świt rozjaśnia horyzont. Myślał o wypadkach ostatnich trzech dni i czuł przypływ determinacji. Jakimś cudem załoga „Sea Rovera" przeżyła. Ale Kang miał krew na rękach. Stawka była teraz bardzo wysoka. Jeśli Kang powiedział im prawdę, mogły zginąć miliony ludzi. Trzeba powstrzymać szaleńca, i to szybko.

CZĘŚĆ III

RAKIETA
Platforma Sea Launch „Odyssey" i sterowiec „Icarus"

37

16 czerwca 2007 roku, Long Beach, Kalifornia

Choć poranek w południowej Kalifornii był chłodny i wilgotny, Danny Stamp zaczynał się pocić. Doświadczony inżynier miał tremę jak nastolatka przed balem maturalnym. A ci, którzy go znali, mogliby potwierdzić, że w takich chwilach zawsze się denerwował.

Trwała właśnie delikatna operacja przenoszenia sześćdziesięciotrzymetrowej rakiety Zenit-3SL na pływającą platformę startową. Tęgawy i lekko łysiejący dyrektor techniczny patrzył nad relingiem nadbudowy dużego statku, jak warta dziewięćdziesiąt milionów dolarów rakieta na paliwo płynne, za którą był odpowiedzialny, pojawia się pod jego stopami. Kiedy wielki biały cylinder przetaczał się powoli z transportera na poziomy stojak, wzrok Stampa padł na niebieski napis na korpusie rakiety: SEA LAUNCH.

Międzynarodowe konsorcjum Sea Launch powstało w latach dziewięćdziesiątych i zajmowało się wystrzeliwaniem rakiet nośnych. Obsługiwało głównie operatorów satelitów telekomunikacyjnych. Inicjatorem założenia spółki był amerykański gigant lotniczy Boeing. Dokonywał wystrzeleń i montował satelity klientów w korpusach rakiet dostarczanych przez dwa rosyjskie przedsiębiorstwa. Sprawdzone rakiety Zenit, które kiedyś służyły do przenoszenia głowic jądrowych, doskonale nadawały się do celów komercyjnych. Ale największy bodaj wkład wniosła norweska firma Kvaerner z Oslo. Na bazie używanej platformy wiertniczej z Morza Północnego skonstruowała pływający minikosmodrom z własnym napędem. Dzięki temu wystrzeleń można było dokonywać niemal z każdego morza świata.