Выбрать главу

Wiadro wody chlusnęło Rincewindowi w twarz, wyrywając go ze strasznego snu, w którym setka zamaskowanych kobiet próbowała ostrzyc go mieczami. W dodatku ostrzyc na krótko. Niektórzy ludzie zapomnieliby o takim koszmarze, uznając go za przejaw lęku przed kastracją. Jednak świadomość Rincewinda na pierwszy rzut oka umiała rozpoznać śmiertelny-strach-przed-pocięciem-na-kawałki. Widywała go często. Usiadł.

— Dobrze się czujesz? — spytała niespokojnie Conena. Rincewind zbadał wzrokiem pokład.

— Niespecjalnie — odparł ostrożnie.

Nie zauważył żadnych czarno odzianych łowców niewolników, przynajmniej nie takich, którzy staliby pionowo. Było za to sporo marynarzy, a wszyscy z szacunkiem odsuwali się od Coneny. Jedynie kapitan stał w miarę blisko, z błogim uśmiechem na twarzy.

— Odpłynęli — wyjaśniła dziewczyna. — Zabrali, co mogli i odpłynęli.

— Dranie! — stwierdził kapitan. — Ale wiosłować szybko. — Conena skrzywiła się, gdy przyjaźnie klepnął ją w ramię. — Walczyć dobrze jak na damę — dodał. — Tak.

Rincewind wstał chwiejnie. Statek sunął wesoło po falach w stronę ciemnej plamy na horyzoncie, która musiała być osiowym wybrzeżem Klatchu. Stwierdził, że nie jest ranny. Nastrój trochę mu się poprawił.

Kapitan skinął im obojgu głową i odszedł wykrzykiwać rozkazy dotyczące żagli, lin i temu podobnych elementów. Conena usiadła na Bagażu, który jakoś nie protestował.

— Powiedział, że jest nam tak głęboko wdzięczny, że zawiezie nas do samego Al Khali — oświadczyła.

— Myślałem, że taka była umowa — zdziwił się Rincewind. — Widziałem, jak dawałaś mu pieniądze i w ogóle.

— Tak. Ale planował uwięzić nas i w Klatchu sprzedać mnie na targu niewolników.

— Co? Mnie nie chciał sprzedać? — Rincewind parsknął pogardliwie. — Oczywiście, to te szaty maga. Nie ośmieliłby się…

— Ehm… Szczerze mówiąc, powiedział, że musiałby cię oddać za darmo — wyjaśniła Conena, podważając paznokciem wyimaginowaną drzazgę na wieku Bagażu.

— Oddać mnie za darmo?

— Tak. Ehm. Coś w stylu: jeden bezpłatny mag z każdą sprzedaną konkubiną. Ehm…

— Nie rozumiem, co jarzyny mają z tym wspólnego.

Conena obrzuciła go surowym spojrzeniem, a kiedy wciąż się nie uśmiechał, westchnęła.

— Dlaczego wy, magowie, zawsze jesteście tacy nerwowi w towarzystwie kobiet?

Rincewind najeżył się, słysząc obraźliwe słowa.

— To mi się podoba! — zawołał. — Otóż musisz wiedzieć, że… Zresztą wszystko jedno. Rzecz w tym, że ja świetnie się czuję w towarzystwie kobiet w ogóle; to tylko kobiety z mieczami mnie irytują. — Zastanowił się chwilę, po czym dodał: — Jeśli już o tym mowa, to irytuje mnie ktokolwiek z mieczem.

Conena pracowicie wydłubywała drzazgę. Bagaż zatrzeszczał z satysfakcją.

— Jest jeszcze coś, co cię zirytuje — wyznała.

— Tak?

— Kapelusz przepadł.

— Co?

— Nic nie mogłam poradzić. Oni łapali wszystko, co im wpadło w ręce…

— Łowcy niewolników uciekli z kapeluszem?

— Nie mów do mnie takim tonem! To nie ja ucięłam sobie drzemkę…

Rincewind gorączkowo zamachał rękami.

— Nienienie, nie denerwuj się, nie mówię żadnym tonem… Muszę chwilę pomyśleć…

— Kapitan uważa, że prawdopodobnie wrócili do Al Khali — usłyszał słowa Coneny. — Jest tam takie miejsce, gdzie zbiera się element przestępczy. Wkrótce możemy…

— Nie bardzo rozumiem, dlaczego w ogóle musimy cokolwiek robić — przerwał jej. — Kapelusz chciał, żeby zabrać go daleko od i Uniwersytetu. Nie sądzę, żeby ci piraci wpadli tam kiedyś na kieliszek sherry.

— Pozwolisz im uciec z kapeluszem? — spytała Conena ze szczerym zdumieniem.

— Przecież ktoś musi to zrobić. Ale dlaczego ja?

— Przecież sam mówiłeś, że to symbol magii! Cel wszystkich magów! Nie możesz tak po prostu zrezygnować!

— Mogę. Popatrz tylko.

Rincewind usiadł. Był nieco zdziwiony. Podejmował decyzję. Była jego. Nikt go nie zmuszał do jej podjęcia. Czasem wydawało mu się, że całe jego życie to pakowanie się w kłopoty z powodu tego, co chcieli inni ludzie. Ale tym razem podjął decyzję i koniec. Zsiądzie ze statku w Al Khali i znajdzie jakiś sposób, żeby wrócić do domu. Ktoś inny może ratować świat. Życzył mu szczęścia. On podjął już decyzję.

Zmarszczył brwi. Dlaczego właściwie nie był z tego zadowolony?

Bo to fatalna decyzja, ty idioto.

No tak, pomyślał. Mam już dość głosów w mojej głowie. Wynocha.

Ale tutaj jest moje miejsce.

Chcesz powiedzieć, że jesteś mną?

Twoim sumieniem.

Aha…

Nie możesz dopuścić do zniszczenia kapelusza. To symbol…

…dobrze, wiem…

…symbol magii podległej Sztuce. Magii opanowanej przez człowieka. Nie chcesz chyba, żeby powróciły te mroczne łona…

Co?

…Łona…

Czy mam na myśli eony?

Właśnie. Eony. Powróci czas sprzed eonów, kiedy rządziła pierwotna magia. Każdego dnia drżała sama struktura rzeczywistości. To było straszne, mogę sobie wierzyć.

Skąd mogę wiedzieć?

Pamięć gatunku.

O rany! Czyja też ją mam?

No… Jej część.

No dobrze. Niech będzie. Ale dlaczego ja?

W głębi duszy wiesz, że jesteś prawdziwym magiem. Słowo „Mag” wyryte jest w twoim sercu.

— Tak, ale kłopot w tym, że wciąż spotykam ludzi, którzy mogliby zechcieć to sprawdzić — powiedział żałośnie Rincewind.

— Co takiego? — spytała Conena.

Rincewind spojrzał na plamę na horyzoncie i westchnął ciężko.

— Nic. Mówiłem do siebie.

Carding krytycznie przyjrzał się kapeluszowi. Obszedł stół dookoła i popatrzył z innego kąta.

— Całkiem niezły — stwierdził w końcu. — Skąd wziąłeś oktaryny?

— To tylko dobre ramtopowe kryształy — wyjaśnił Spelter. — Dałeś się oszukać, prawda?

Kapelusz byt wspaniały. Spelter doszedł nawet do wniosku, że wyglądał lepiej niż oryginał. Stary kapelusz nadrektora byt mocno wytarty, złota nitka pociemniała i pruta się miejscami. Replika okazała się znacznie bardziej udana. Miała styl.

— Szczególnie podobają mi się koronki — pochwalił Carding.

— Trwało to całe wieki.

— Dlaczego nie spróbowałeś czarów?

Carding pstryknął palcami i pochwycił wysoką, oszronioną szklankę, która pojawiła się nagle w powietrzu. Pod papierową parasolką i owocową sałatką zawierała jakiś lepki i kosztowny alkohol.

— Nie działały — odparł Spelter. — Jakoś nie udawało się, hm, zrobić tego prawidłowo. Musiałem ręcznie przyszywać każdy cekin. Chwycił pudło.

Carding chrząknął do szklanki.

— Nie chowaj jeszcze — poprosił i wyjął je z rąk kwestora. — Zawsze chciałem go przymierzyć.

Stanął przed zwierciadłem wiszącym na ścianie gabinetu i z szacunkiem włożył kapelusz na swoje niezbyt czyste kędziory.

Dobiegał końca pierwszy dzień czarodzicielstwa i magowie zdążyli już przemienić wszystko oprócz siebie.

Wszyscy próbowali, po cichu, kiedy myśleli, że nikt nie patrzy. Nawet Spelter zaryzykował, zamknięty w swoim gabinecie. Udało mu się odmłodnieć o dwadzieścia lat i zyskać tors, o który można by kruszyć kamienie. Ale gdy tylko osłabła jego koncentracja, w bardzo niemiły sposób osunął się z powrotem do starego, znajomego kształtu i wieku.

W formie człowieka jest coś elastycznego. Im silniej odrzucają od siebie, tym szybciej powraca. I podobnie jak z gumą, najgorsze jest samo uderzenie. Kolczaste żelazne kule, miecze i wielkie ciężkie kije nabijane gwoździami uważa się powszechnie za przerażające narzędzia walki. Są jednak niczym w porównaniu z dwudziestoma latami, przyłożonymi nagle ze sporą siłą do potylicy.