Выбрать главу

— Uuk.

W Bibliotece nie było całkiem ciemno, gdyż stłoczone rzędami na półkach książki wydzielały delikatne oktarynowe lśnienie, powodowane taumaturgicznym wyciekiem w silnym polu okultystycznym. Było dostatecznie jasno, by dostrzec blokujący drzwi stos regałów.

Były patrycjusz został delikatnie umieszczony w słoju na biurku bibliotekarza. Sam bibliotekarz siedział pod blatem, owinięty kocem, trzymając na kolanach Szczekacza.

Od czasu do czasu zjadał banana.

Spelter tymczasem wlókł się kulejąc pustymi korytarzami Uniwersytetu, zmierzając ku bezpieczeństwu własnej sypialni. Tylko i dzięki temu, że nerwowo wytężał uszy, nasłuchując najlżejszych drgnień powietrza, na samym progu słyszalności dotarł do niego odgłos szlochu.

W tym miejscu nie był to dźwięk zwyczajny. W wyściełanych dywanami korytarzach, wśród kwater starszych magów, można późną nocą usłyszeć rozmaite odgłosy, takie jak chrapanie, ciche brzęczenie szkła, niemelodyjne nucenie, od czasu do czasu pisk i syk nieudanego zaklęcia. Ale odgłos czyjegoś cichego płaczu był tak niezwykły, że Spelter skręcił mimo woli i zaczął się skradać przejściem wiodącym do apartamentu nadrektora.

Drzwi stały otworem. Powtarzając sobie, że naprawdę nie powinien, gotów do błyskawicznego odwrotu, Spelter zajrzał do środka.

Rincewind wytrzeszczył oczy.

— Co to jest? — szepnął.

— Myślę, że to jakaś świątynia — stwierdziła Conena.

Rincewind stał zadzierając głowę. Tłumy mieszkańców Al Khali krążyły wokół niego niczym ilustracja ludzkich ruchów Browna. Świątynia, pomyślał. Owszem, była wielka, była imponująca, zaś architekt wykorzystał każdą podręcznikową sztuczkę, żeby wydała się jeszcze większa i jeszcze bardziej imponująca niż w rzeczywistości. I żeby na każdym patrzącym wywrzeć wrażenie, iż on z kolei jest bardzo mały, zwyczajny i nie ma tylu kopuł. Była to budowla wyglądająca dokładnie tak, jakby człowiek miał ją zapamiętać na całe życie.

Rincewind jednak uważał, że zna się na architekturze świątynnej. A freski na wysokich i oczywiście imponujących murach wcale nie wyglądały na religijne. Przede wszystkim postacie wyraźnie dobrze się bawiły. Tak, prawie na pewno dobrze się bawiły. Byłoby zdumiewające, gdyby nie sprawiało im to przyjemności.

— Oni chyba nie tańczą? — zapytał, rozpaczliwie usiłując nie wierzyć w to, co widział na własne oczy. — A może to rodzaj ćwiczeń akrobatycznych?

Conena uniosła głowę, mrużąc oczy w ostrym blasku słońca.

— Raczej nie — odparła z namysłem. Rincewind opamiętał się.

— Sądzę, że taka młoda panienka jak ty nie powinna oglądać takich rzeczy — oznajmił surowo. Conena uśmiechnęła się tylko.

— Sądzę, że magom jest to wyraźnie zakazane — przypomniała słodkim głosem. — Podobno tracą od tego wzrok.

Rincewind znów podniósł głowę, skłonny może zaryzykować jedno oko. Właściwie czegoś takiego można się było spodziewać, pomyślał. Oni po prostu nie wiedzą, co wypada. Obce kraje są, tego… obce. Wszystko tu robią inaczej.

Tyle że niektóre rzeczy, uznał, są tu załatwiane prawie tak samo, ale bardziej pomysłowo i — sądząc po tym, co zobaczył — o wiele częściej.

— Freski świątyni w Al Khali są sławne na cały świat — poinformowała Conena, kiedy przedzierali się przez gromady dzieciaków, próbujących Rincewindowi coś sprzedać albo zapoznać go z sympatycznymi krewniaczkami.

— Trudno się dziwić — mruknął Rincewind. — Słuchaj, mógłbyś mi dać spokój? Nie, nie chcę tego kupować, czymkolwiek to jest. Nie, nie chcę jej poznać. Ani jego. Ani niczego, ty paskudny dzieciaku. Złaźcie natychmiast!

Ostatni okrzyk skierowany był do grupki maluchów, dosiadających spokojnie Bagażu, który człapał cierpliwie za Rincewindem i nawet nie próbował ich zrzucić. Może za czymś tęskni, pomyślał mag i trochę poweselał.

— Jak myślisz, ilu ludzi mieszka na tym kontynencie? — zapytał.

— Nie wiem. — Conena nawet się nie obejrzała. — Przypuszczam, że miliony.

— Gdybym był mądrzejszy, to by mnie nie było między nimi — stwierdził Rincewind z przekonaniem.

Zaledwie kilka godzin temu znaleźli się w Al Khali, bramie do tajemniczego lądu Klatchu. Zaczynał już cierpieć.

Przyzwoite miasto powinno mieć trochę mgły, myślał. I ludzie powinni mieszkać w domach, a nie spędzać całe dnie na ulicy. I nie powinno być tak gorąco, ani tyle piasku. A co do wiatru…

Ankh-Morpork sławne jest ze swego zapachu, obdarzonego osobowością tak silną, że nawet twardego mężczyznę zmusza do łez. Al Khali zaś ma swój wiatr, dmuchający od niezmierzonych pustyń i lądów bliższych Krawędzi. Jest to tylko łagodna bryza, ale nigdy nie cichnie i w końcu działa na przybyszów tak, jak tarka na pomidora. Po jakimś czasie zdaje się, że zdarła skórę i szarpie bezpośrednio za nerwy.

Wyczulonym nozdrzom Coneny wiatr ten niósł aromatyczne przekazy z serca kontynentu, złożone z chłodu pustyń, odoru lwów, fetoru kompostu dżungli i nawozu antylop.

Rincewind, naturalnie, niczego takiego nie wyczuwał. Adaptacja potrafi zdziałać cuda i większość Morporkian miałaby poważne trudności, żeby wyczuć puchowy materac płonący o pięć stóp od nich.

— Dokąd teraz? — zapytał. — Gdzieś, gdzie schowamy się przed tym wiatrem?

— Ojciec spędził nieco czasu w Al Khali, kiedy poszukiwał Zaginionego Miasta Ee. Pamiętam, że bardzo chwalił ssuk. To coś w rodzaju bazaru.

— Rozumiem, że chcesz tam poszukać straganów z używanymi kapeluszami — burknął Rincewind. — Cały ten pomysł jest…

— Mam raczej nadzieję, że ktoś nas napadnie. To najrozsądniejszy plan. Ojciec mówił, że niewielu obcych, którzy weszli na ssuk, zdołało go opuścić. Twierdził, że kręci się tam sporo morderczych typów.

Rincewind zastanowił się głęboko.

— Powtórz to jeszcze raz, dobrze? — poprosił. — Kiedy powiedziałaś, że ktoś nas napadnie, coś mi chyba zaczęło dzwonić w uszach.

— No przecież chcemy się spotkać z elementem kryminalnym, prawda?

— Nie dokładnie „chcemy”. Nie takiego określenia bym użył.

— A jakiego?

— Wydaje mi się, że zwrot „nie chcemy” dość precyzyjnie oddaje znaczenie.

— Ale zgodziłeś się, że powinniśmy odzyskać kapelusz!

— Ale nie umrzeć w trakcie odzyskiwania — mruknął smętnie Rincewind. — Nikomu nic z tego nie przyjdzie. A mnie już na pewno nie.

— Ojciec zawsze powtarzał, że śmierć jest jak sen — stwierdziła Conena.

— Tak. Kapelusz też mi to mówił — przyzna! Rincewind, kiedy skręcili w wąski, zatłoczony zaułek między białymi ścianami. — Ale ranne wstawanie jest pewnie o wiele trudniejsze.

— Uspokój się. Nie ryzykujemy specjalnie. Jesteś ze mną.

— Tak, a ty nie możesz się doczekać, co? — rzucił mag oskarżycielskim tonem. — Znowu ta twoja dziedyczność.

Conena prowadziła ich ocienioną alejką. Zwykły orszak młodocianych przedsiębiorców następował im na pięty.

— Siedź cicho i staraj się wyglądać jak ofiara, dobrze?

— Z tym poradzę sobie bez trudu — mruknął Rincewind, odpędzając szczególnie upartego przedstawiciela Młodzieżowej Izby Handlowej. — Mam sporo praktyki. Po raz ostatni: nikogo nie chcę kupować, wredny bachorze!

Rozejrzał się smętnie dookoła. Przynajmniej na murach nie było tu tych irytujących malowideł, ale gorący wiatr wciąż unosił tumany kurzu, a on sam miał już serdecznie dość widoku piasku. Marzył o paru zimnych piwach, zimnej kąpieli i zmianie ubrania. Prawdopodobnie nie poczułby się od tego lepiej, ale przynajmniej byłoby mu o wiele przyjemniej. Zresztą tutaj pewnie nie znają piwa. To zabawne, że w chłodnych miastach, takich jak Ankh-Morpork, popularnym napojem jest piwo, które chłodzi, a w takich miejscach jak to, gdzie cale niebo przypomina piekarnik z otwartymi drzwiczkami, ludzie piją małe lepkie drinki, które rozpalają ogień w gardle. W dodatku architektura jest niewłaściwa. A w świątyniach stawiają posągi, które… no, są całkiem nieodpowiednie. To nie jest miejsce dla magów. Oczywiście, mają tu pewnie jakiś miejscowy zamiennik, jakichś zaklinaczy albo co, ale nie to, co można by nazwać przyzwoitą magią. Conena szła przodem i nuciła coś pod nosem.