Lubisz ją, prawda? Od razu widać, odezwał się głos w jego umyśle.
A niech to Piekielne Wymiary, pomyślał Rincewind. Chyba nie jesteś moim sumieniem?
Twoim libido. Trochę tu duszno, wiesz? Nie robiłeś tego, odkąd ostatni raz tu byłem.
Słuchaj, idź sobie. Dobrze? Jestem magiem! Magowie słuchają głowy, nie serca.
A ja dostaję głosy z twoich gruczołów, a z nich wynika, że przynajmniej jeśli chodzi o ciało, twój mózg jest w wyraźnej mniejszości.
Tak? Ale ma głos rozstrzygający.
Ha! To ty tak uważasz. Nawiasem mówiąc, twoje serce nie ma z tym nic wspólnego; to tylko mięsień wymuszający obieg krwi. Ale spójrz na to z innej strony. Lubisz ją przecież, prawda?
No… Rincewind zawahał się. Tak, pomyślał. Właściwie…
Miło ci w jej towarzystwie. Ma ładny głos.
Pewnie…
Chciałbyś ją częściej widywać?
No… Rincewind uświadomił sobie z niejakim zdziwieniem, że tak, chciałby. Rzecz nie w tym, że był zupełnie nie przyzwyczajony do towarzystwa kobiet, ale w tym, że zawsze sprowadzały kłopoty. Poza tym było faktem powszechnie znanym, że szkodzą zdolnościom magicznym. Chociaż musiał przyznać, że jego osobistym zdolnościom magicznym, zbliżonym do zdolności gumowego młotka, i tak niewiele mogło już zaszkodzić.
Czyli nie masz nic do stracenia, wtrąciło jego libido jedwabistym tonem myśli.
Dopiero w tej chwili Rincewind zdał sobie sprawę, że zabrakło czegoś istotnego. Przez chwilę się zastanawiał, nim wreszcie zrozumiał, co to takiego.
Od kilku minut nikt nie próbował mu niczego sprzedać. W Al Khali oznaczało to prawdopodobnie, że jest martwy.
On, Conena i Bagaż szli pustą, ocienioną alejką. Z oddali dobiegał gwar miasta, lecz bliżej otaczała ich jedynie pełna wyczekiwania cisza.
— Uciekli — stwierdziła Conena.
— Ktoś na nas napadnie?
— Możliwe. Trzech ludzi podąża za nami po dachach. Rincewind zerknął w górę w tej samej chwili, gdy trzech mężczyzn w luźnych czarnych szatach zeskoczyło lekko na ziemię tuż przed nimi. Obejrzał się i dostrzegł jeszcze dwóch wynurzających się zza rogu. Cała piątka ściskała długie, zakrzywione miecze, a choć dolne części twarzy mieli zakryte, było niemal pewne, że uśmiechają się złowrogo. Rincewind stuknął mocno w wieko Bagażu.
— Bierz ich — zaproponował.
Bagaż przez chwilę stał nieruchomo, po czym ruszył przed siebie i zatrzymał się obok Coneny. Wydawał się dość zadowolony z siebie i — co Rincewind spostrzegł ze zgrozą i zazdrością — nieco zakłopotany.
— Ty… Ty… — wykrztusił i kopnął go mocno. — Ty walizko! Zbliżył się do dziewczyny, która z zamyślonym uśmiechem przyglądała się intruzom.
— Co teraz? — zapytał. — Zaproponujesz im szybką trwałą? Mężczyźni podeszli nieco bliżej. Zauważył, że interesuje ich tylko Conena.
— Nie mam broni — oznajmiła.
— A gdzie się podział twój słynny grzebień?
— Został na statku.
— I nic nie masz?
Conena przesunęła się nieco, by jak najwięcej napastników mieć w polu widzenia.
— Mam parę spinek do włosów — wymamrotała kącikiem ust.
— Nadają się?
— Nie wiem. Nigdy nie próbowałam.
— To ty nas w to wplątałaś!
— Uspokój się. Myślę, że chcą nas tylko wziąć do niewoli.
— Dobrze ci mówić. To nie ty będziesz wystawiona jako specjalna oferta tygodnia.
Bagaż raz czy dwa trzasnął wiekiem, trochę niepewny, co właściwie robić. Jeden z mężczyzn ostrożnie wyciągnął miecz i ukłuł Rincewinda w kark.
— Widzisz? — ucieszyła się Conena. — Chcą nas gdzieś zabrać. — Zgrzytnęła zębami. — Och, nie! — mruknęła.
— O co chodzi?
— Nie mogę tego zrobić!
— Czego?
Chwyciła się rękami za głowę.
— Nie mogę oddać się w niewolę bez walki! — syknęła. — Słyszę, jak tysiąc barbarzyńskich przodków oskarża mnie o zdradę!
— Nie nabieraj mnie!
— Nie, naprawdę. To potrwa tylko chwilę. Poruszyła się błyskawicznie i najbliższy z napastników osunął się bezwładnie, bulgocząc cicho. Łokcie Coneny wbiły się w żołądki dwóch ludzi stojących za nią. Lewa dłoń przemknęła obok ucha Rincewinda i z dźwiękiem dartego jedwabiu powaliła mężczyznę za jego plecami. Piąty rzucił się do ucieczki, ale szybkie podcięcie przewróciło go na ziemię. Przy okazji ciężko uderzył głową w mur.
Conena zsunęła się z niego i usiadła zdyszana. Oczy jej błyszczały.
— Niechętnie się do tego przyznaję, ale od razu poczułam się lepiej — oświadczyła. — Oczywiście, straszna jest świadomość, że zdradziłam piękne tradycje fryzjerskiego fachu. Oj!
— Tak — mruknął ponuro Rincewind. — Zastanawiałem się, kiedy ich zauważysz.
Conena przebiegła spojrzeniem po szeregu łuczników, którzy pojawili się na krawędzi przeciwległego muru. Stali nieruchomo i obojętnie jak ludzie, którym zapłacono za wykonanie zadania. Ludzie, którym nie przeszkadza, jeśli zadanie przewiduje zabijanie innych ludzi.
— Pora na spinki — podpowiedział Rincewind.
Conena nie ruszyła się.
— Ojciec zawsze mi powtarza? — wyjaśniła — że bezcelowe jest podejmowanie bezpośredniego ataku na przeciwnika silnie uzbrojonego w efektywną broń miotającą.
Rincewind, który pamiętał styl wyrażania się Conena, spojrzał na nią z niedowierzaniem.
— Tak dosłownie — dodała — to mówił, żeby nie kopać się po tyłkach z jeżozwierzem.
Spelter z lękiem myślał o śniadaniu.
El Zastanawiał się, czy nie powinien porozmawiać z Cardingiem. Miał jednak nieprzyjemne przeczucie, że stary mag nie zechce go słuchać, a gdyby nawet, to nie uwierzy. Szczerze mówiąc, sam nie był pewien, czy wierzy…
Owszem, był pewien. Nigdy tego nie zapomni, chociaż zamierzał starać się z całych sił.
Jeden z problemów związanych z mieszkaniem w tym okresie na Uniwersytecie polegał na tym, że budynek, w którym człowiek zasypiał, prawdopodobnie nie był tym samym, w którym się budził. W wyniku przypadkowych wyładowań magii pokoje miały zwyczaj przekształcania się i przemieszczania. Magia gromadziła się w dywanach i przekazywała magom tak potężny ładunek, że samo uściśnięcie komuś dłoni było pewnym sposobem, by go w coś zamienić. Statyczny ładunek magii przekraczał wręcz pojemność obszaru, który powinien ją utrzymać. Jeśli szybko nie znajdzie się jakaś rada, to wkrótce nawet zwykli ludzie będą jej mogli używać — myśl przejmująca chłodem, ale nie taka, którą Spelter zbyt długo by się martwił; jego umysł był już tak pełen przejmujących chłodem myśli, że mógłby służyć za agregat lodówki.
Zresztą zwykła domowa geografia nie była jedynym problemem. Straszliwe ciśnienie taumaturgicznego przypływu oddziaływało nawet na jedzenie. Uniesione z talerza na widelcu risotto, kiedy dotarło do ust, mogło się okazać czymś całkiem innym. Jeśli człowiek miał szczęście, to czymś niejadalnym. Jeśli miał pecha, to jadalnym, ale zapewne nie czymś, o czym chciałby myśleć jako o potrawie, albo co gorsza potrawie na wpół zjedzonej.