Przez kilka sekund panowała absolutna cisza, gdy wszyscy oczekiwali, co się zdarzy. I wtedy Nijel wydal okrzyk bojowy, którego Rincewind miał nie zapomnieć do końca swych dni.
— Ehm… — powiedział. — Przepraszam…
— A jednak szkoda — stwierdził niski mag.
Pozostali nie odzywali się. Rzeczywiście szkoda było. I nie znalazłby się wśród nich ani jeden, który nie słyszał w tej chwili ostrych syren wyrzutów sumienia, budzących wibracje, wzdłuż kręgosłupa. Ale — jak często się zdarza w efekcie działania niezwykłej alchemii duszy — poczucie winy napełniło ich arogancją i brawurą.
— Nie gadaj tyle, dobrze? — burknął chwilowy przywódca.
Nazywał się Benado Sconner, jednak coś w atmosferze dzisiejszej nocy sugeruje, że nie warto się trudzić zapamiętywaniem tego imienia. Powietrze jest duszne, gęste i pełne duchów.
Niewidoczny Uniwersytet wcale nie jest pusty. Po prostu nie ma tu ludzi.
Oczywiście jednak sześciu magów, przysłanych w celu spalenia Biblioteki, wcale nie boi się duchów. Są tak naładowani magią że brzęczą przy każdym kroku; noszą szaty wspanialsze niż przedtem nadrektorzy, a ich szpiczaste kapelusze są bardziej szpiczastej niż wszelkie kapelusze istniejące do tej pory. Oczywiście tylko przypadkiem starają się trzymać tak blisko siebie.
— Strasznie tu ciemno — zauważył najniższy z nich.
— Jest północ — odparł surowo Sconner. — A jedyne groźnej istoty tutaj to my. Prawda, chłopcy?
Zabrzmiał chór niewyraźnych pomruków. Wszyscy trochę się obawiali Sconnera, który podobno ćwiczył się w pozytywnym myśleniu.
— I nie boimy się paru starych książek. Prawda? — Spojrzał surowo na najniższego maga. — Nie boisz się, co?
— Co, ja? Nie. Skąd. To przecież tylko papier. On tak powiedział.
— No właśnie.
— Ale jest ich dziewięćdziesiąt tysięcy — rzucił któryś z pozostałych.
— Zawsze słyszałem, że są niezliczone — dodał inny. — Ciągną się w innych wymiarach, a widzimy tylko wierzchołek tego, no… Tego czegoś, co jest prawie całe schowane pod wodą…
— Hipopotam?
— Aligator?
— Ocean?
— Bądźcie cicho! Wszyscy! — zawołał Sconner. Zawahał się. Miał wrażenie, że ciemność wsysa dźwięk jego głosu. Wypełniała powietrze jak puch. Wziął się w garść.
— No! — rzucił jeszcze i zwrócił się w stronę groźnych drzwi Biblioteki.
Wzniósł ręce, wykonał kilka złożonych gestów, w których jego palce w jakiś nie wyjaśniony, a wywołujący łzawienie sposób zdawały się przenikać przez siebie, i zmienił drzwi w kupkę trocin.
Fale ciszy nadpłynęły znowu, pochłaniając odgłosy opadających wiórków.
Nikt nie miał wątpliwości, że drzwi zostały rozbite. Cztery smętne zawiasy wisiały drżące na framudze, a za progiem leżał stos połamanych ław i regałów. Nawet Sconner był nieco zaskoczony.
— Proszę, jakie to proste — powiedział. — Widzicie? Nic mi się nie stało. Mam rację?
Zaszurały buty z zakręconymi noskami. Ciemność za progiem była rozjaśniona niewyraźną, bolesną dla oczu taumaturgiczną radiacją — to cząsteczki prawdopodobieństwa przekraczały prędkość rzeczywistości w silnym polu magicznym.
— A teraz… — odezwał się zachęcająco Sconner — komu przypadnie zaszczyt podłożenia ognia?
Dziesięć sekund milczenia później oświadczył:
— W takim razie sam się tym zajmę. Czuję się, jakbym mówił do ściany.
Pewnym krokiem przeszedł przez drzwi i raźnie ruszył w stronę niewielkiej plamy światła, sączącego się przez szklaną kopułę nad środkiem Biblioteki (co prawda zawsze toczyły się dyskusje na temat jej dokładnej geografii; wysokie stężenie magii odkształca czas i przestrzeń, jest więc możliwe, że Biblioteka nie ma nawet brzegów, nie mówiąc o środku). Rozłożył ramiona.
— I co? Widzicie? Zupełnie nic się nie stało. Wchodźcie. Magowie posłuchali go z ociąganiem. Odruchowo schylali głowy, przechodząc pod zdemolowanym łukiem wejścia.
— Dobrze — stwierdził z satysfakcją Sconner. — A teraz: czy wszyscy mają zapałki, zgodnie z instrukcją? Magiczny ogień nie podziała na te księgi, więc niech każdy…
— W górze coś się ruszyło! — przerwał mu najniższy z magów. Sconner mrugnął.
— Co?
— Coś się ruszyło pod kopułą — powtórzył mag i dodał tytułem wyjaśnienia: — Widziałem.
Sconner zerknął w niepokojące cienie pod sufitem i postanowił wykorzystać swój autorytet.
— Bzdura — oznajmił twardo. Wyjął z kieszeni pęczek cuchnących zapałek. — A teraz wszyscy zbierzcie…
— Aleja widziałem — powtórzył z uporem niski mag.
— No dobrze. Co takiego widziałeś?
— Nie jestem całkiem…
— Po prostu nie wiesz, prawda? — warknął Sconner.
— Widziałem coś, co…
— Nie wiesz! Po prostu coś ci się zwiduje i próbujesz podkopać mój autorytet. Zgadłem? — Urwał na moment. Oczy mu się zaszkliły. — Jestem spokojny — zaintonował. — Jestem całkowicie opanowany. Nie pozwolę…
— To był…
— Posłuchaj, kurduplu, może byś się w końcu zamknął! Jeden z magów, który patrzył w górę, by ukryć zakłopotanie, chrząknął niegłośno.
— Ehem… Sconner…
— To samo odnosi się do ciebie! — Sconner wyprostował się na pełną wzburzenia wysokość i machnął zapałkami.
— Jak już mówiłem, macie zapalić zapałki i… Chyba pokażę, jak się. zapala zapałki, specjalnie dla naszego małego mędrka… Nie stoję na suficie! Co ja z nimi mam… Spójrzcie na mnie. Bierzecie zapałkę…
Zapalił i ciemność rozkwitła kulą białego siarkowego ognia, a bibliotekarz runął na niego z góry niczym padające imperium.
Wszyscy znali bibliotekarza, tak samo dokładnie, acz niezbyt precyzyjnie, jak zna się ściany, podłogi i wszelkie inne nieistotne, ale konieczne dekoracje sceny życia. Jeśli w ogóle go pamiętali, to jak wzdycha delikatnie za plecami, jak siedzi pod biurkiem i naprawia książki albo jak sunie na czworakach między regałami w poszukiwaniu ukrytych palaczy. Każdy mag dostatecznie nierozsądny, by zaryzykować ukradkowego skręta, orientował się dopiero wtedy, gdy miękka skórzasta dłoń wyciągała mu się zza ramienia i odbierała zakazany obiekt. Bibliotekarz nigdy się nie gniewał; po prostu wyglądał na bardzo urażonego i zasmuconego tą sprawą, a potem zjadał papierosa.
Tymczasem to, co w tej chwili usiłowało z dużym wysiłkiem odkręcić za uszy głowę Sconnera, było raczej wyjącym koszmarem, którego ściągnięte wargi odsłaniały pożółkłe kły.
Przerażeni magowie próbowali uciekać i nagle zaczęli wpadać na regały, które nie wiadomo jak zablokowały przejścia. Najniższy mag pisnął, wtoczył się pod zawalony atlasami stół i zasłonił dłońmi uszy, by nie słyszeć strasznych odgłosów, gdy pozostali szukali drogi ucieczki.
Wreszcie zaległa cisza… lecz była to cisza szczególnie ciężka, wywołana przez coś poruszającego się niemal bezszelestnie, prawdopodobnie w poszukiwaniu czegoś innego. Najniższy z magów ze zgrozy przygryzł czubek własnego kapelusza.
Bezgłośne coś chwyciło go za nogę i łagodnie, lecz stanowczo wywlekło spod stołu. Skomlał cicho, nie otwierając oczu. Ale kiedy straszliwe zęby nie zacisnęły mu się na gardle, zaryzykował szybkie spojrzenie.
Bibliotekarz w zadumie trzymał go za kark o stopę ponad podłogą, tuż poza zasięgiem małego i podstarzałego teriera ostrowłosego, który próbował sobie przypomnieć, jak się obgryza ludziom kostki.