Выбрать главу

Już w kilka minut po wschodzie słońca powietrze przypominało podmuch z paleniska. Po chwili intensywnego kołysania Bagaż zdołał ustawić większość swoich nóg we właściwym kierunku i wstał. Wykonywał złożony, powolny taniec, by jak najmniejsza ich część stykała się z rozpalonym piaskiem.

Wcale się nie zgubił. Zawsze dokładnie wiedział, gdzie się znajduje. Zawsze był tutaj.

Tyle że wszystko inne chwilowo zmieniło miejsce.

Po krótkim namyśle Bagaż odwrócił się, ruszył i bardzo powoli zderzył się z głazem.

Cofnął się i przysiadł dość zaskoczony. Miał wrażenie, że jest wyładowany gorącym pierzem. A także niejasno zdawał sobie sprawę z dobrodziejstw cienia i chłodnych napojów.

Po kilku kolejnych falstartach dotarł na szczyt pobliskiej wydmy, skąd roztaczał się niezrównany widok na setki innych wydm.

W głębi swego drzewnego serca Bagaż się martwił. Został odrzucony. Powiedziano mu, żeby sobie poszedł. Odepchnięto go. Na dodatek wypił dość orakhu, żeby wytruć niewielkie państwo.

Jeśli jest coś, czego sprzęt podróżny potrzebuje bardziej niż czegokolwiek, to ktoś, do kogo mógłby należeć. Pełen nadziei Bagaż ruszył niepewnie przez gorący piasek.

— Nie ma chyba czasu na prezentację — stwierdził Rincewind, gdy podłogą wstrząsnął huk: to runęło dalekie skrzydło pałacu. — Pora się stąd…

Zdał sobie sprawę, że mówi do siebie.

Nijel puścił rękojeść miecza.

Conena zrobiła krok do przodu.

— O nie! — jęknął Rincewind, ale było już za późno.

Świat rozpadł się nagle na dwie części: na kawałek mieszczący w sobie Nijela i Conenę oraz drugi, zawierający całą resztę. Powietrze między nimi zaiskrzyło. Prawdopodobnie w ich części grata w oddali orkiestra, ćwierkały ptaki, po niebie płynęły różowe obłoki i wszystko inne, co zdarza się w takich chwilach. Kiedy dzieje się coś takiego, zwykle rozpadające się w innym świecie pałace nie mają żadnych szans.

— No dobrze, może was sobie przedstawię — ustąpił zrozpaczony Rincewind. — Nijel…

— …Niszczyciel… — dokończył rozmarzony Nijel.

— Niech będzie. Nijel Niszczyciel, syn Harebuta…

— …Potężnego — dokończył Nijel.

Rincewind umilkł na moment, ale w końcu wzruszył ramionami.

— Wszystko jedno. A to jest Conena. To zresztą dziwny zbieg okoliczności. Na pewno zaciekawi cię, że jej ojciec to mmff…

Nie odrywając wzroku od Nijela, Conena wyciągnęła rękę i zamknęła twarz Rincewinda w delikatnym uchwycie, który przy lekkim tylko zwiększeniu nacisku palców zmieniłby jego głowę w kulę do kręgli.

— Chociaż mogę się mylić — rzekł, kiedy cofnęła dłoń. — Kto to wie? Kogo to obchodzi? Jakie to ma znaczenie? Nie zwracali na niego uwagi.

— Może pójdę poszukać kapelusza — zaproponował.

— Dobry pomysł — szepnęła Conena.

— Pewnie ktoś mnie zamorduje, ale nie dbam o to — oświadczył Rincewind.

— To świetnie — wymruczał Nijel.

— Na pewno nikt nawet nie zauważy, że mnie nie ma.

— Dobrze. Doskonale.

— Przypuszczam, że posiekają mnie na kawałeczki — rzucił jeszcze Rincewind, idąc w stronę drzwi z szybkością konającego ślimaka.

Conena zamrugała.

— Jaki kapelusz? — zdziwiła się. — Ach, ten kapelusz.

— Nie sądzę, żebym mógł liczyć na waszą pomoc — zaryzykował Rincewind.

Gdzieś wewnątrz intymnego świata Coneny i Nijela ptaki wróciły do gniazd, różowe obłoczki odpłynęły, a orkiestra spakowała instrumenty i wymknęła się na prywatny koncert w nocnym klubie. Rzeczywistość powróciła na miejsce.

Conena oderwała oczarowane spojrzenie od zachwyconej twarzy Nijela i skierowała je na Rincewinda, gdzie nieco ostygło.

Podeszła dyskretnie i chwyciła maga za ramię.

— Posłuchaj — zaczęła z naciskiem. — Nie mów mu, kim naprawdę jestem. Dobrze? Wiesz, chłopcy miewają dziwne pomysły i… No, w każdym razie jeśli mu powiesz, to osobiście połamię ci…

— Będę za bardzo zajęty — zapewnił ją Rincewind. — Z twoją pomocą muszę odzyskać kapelusz i w ogóle. Co prawda nie rozumiem. co ty w nim widzisz… — dodał z wyższością.

— Jest miły. Jakoś nieczęsto spotykam miłych ludzi.

— No tak…

— Ojej! Patrzy na nas!

— I co? Chyba się go nie boisz?

— A jeśli coś do mnie powie?

Rincewind nie pojmował. Nie po raz pierwszy w życiu uświadomił sobie, że całe obszary ludzkich doświadczeń zupełnie go ominęły, o ile obszary mogą omijać ludzi. Może to on je omijał… Wzruszył ramionami.

— Dlaczego bez walki pozwoliłaś odprowadzić się do haremu? — zapytał.

— Zawsze chciałam sprawdzić, co się tam dzieje. Przez chwilę trwała cisza.

— I co? — przerwał ją Rincewind.

— No wiesz… Siedziałyśmy tak sobie, a po jakimś czasie wszedł szeryf, poprosił mnie do siebie i powiedział, ze jestem nowa, więc teraz moja kolej. A potem… Nigdy nie zgadniesz, co kazał mi robić. Dziewczęta mówiły, że tylko to go interesuje.

— Ee…

— Dobrze się czujesz?

— Świetnie, świetnie…

— Twarz ci się cała błyszczy.

— Nie, naprawdę nic mi nie dolega.

— Poprosił, żebym mu coś opowiedziała.

— O czym? — zapytał podejrzliwie.

— Dziewczęta twierdzą, że najbardziej lubi historie z króliczkami.

— Aha. Króliczkami.

— Małymi, białymi i puszystymi. Ale ja znam tylko opowieści, których nauczył mnie tato, kiedy byłam mała. Nie sądzę, żeby się nadawały.

— Za mało w nich króliczków?

— Mnóstwo odrąbanych rąk i nóg. — Conena westchnęła. — Dlatego nie możesz mu o mnie nic powiedzieć. Rozumiesz? Zwyczajnie się nie nadaję do normalnego życia.

— Opowiadanie historii w haremie wcale nie jest normalne — stwierdził Rincewind. — Nigdy się nie przyjmie.

— Znowu na nas patrzy! — Conena złapała go za rękę.

— O rany… — Strącił jej dłoń. Pospiesznie przeszedł przez komnatę do Nijela, który chwycił go za drugie ramię.

— Nie opowiadałeś jej o mnie, prawda? — spytał z nadzieją chłopiec. — Nie przeżyłbym, gdyby się dowiedziała, że dopiero się uczę, jak…

— Nie, skąd znowu… Ona chce tylko, żebyś nam pomógł. To coś w rodzaju wyprawy. Nijelowi błysnęły oczy.

— Chcesz powiedzieć: imperatyw?

— Słucham?

— Jest o tym w książce. Żeby zostać prawdziwym bohaterem, należy działać pod wpływem imperatywu. Rincewind zmarszczył czoło.

— Czy to jakiś gatunek ptaka?

— Myślę, że to rodzaj obligacji czy nakazu — wyjaśnił Nijel, jednak niezbyt pewnie.

— Mnie to się kojarzy z ptakiem. Jestem przekonany, że czytałem gdzieś o nim w bestiariuszu. Duży. Nie lata. Ma długie czerwone nogi.

Twarz mu pobladła, gdy uszy przetrawiły to, co właśnie powiedziały usta.

Pięć sekund później byli już na korytarzu, pozostawiając za sobą czterech nieprzytomnych strażników i damy z haremu, które usiadły w krąg, żeby poopowiadać sobie historie.

Pustynię po krawędziowej stronie Al Khali rozcina rzeka Tsort, sławiona w mitach i zwykłych plotkach. Wije się wśród brunatnych pejzaży niczym długi, kwiecisty opis przecinany interpunkcją piaszczystych ostróg. Na każdym skrawku brzegu zalegają wysuszone słońcem kłody drewna, zaś większość z nich należy do odmiany posiadającej zęby. Cichy plusk w górze rzeki sprawił, że owa większość leniwie uchyliła powieki. I nagle okazało się, że większość kłód posiada też nogi. Kilkanaście pokrytych łuską ciał zsunęło się w mętne wody; okryła je fala. Potem powierzchnia pozostała gładka, jeśli nie liczyć kilku nieistotnych zmarszczek w kształcie litery.