Wiosłując nogami, Bagaż spływał wolno z prądem. W wodzie czuł się trochę lepiej. Zakręcił się łagodnie w słabym zawirowaniu. Kilka tajemniczych fal na powierzchni zbiegało się w tym właśnie miejscu.
Spotkały się.
Bagaż szarpnął się. Wieko odskoczyło. Z krótkim, rozpaczliwym trzeszczeniem jak kamień zniknął pod wodą.
Okryła go fala czekoladowej barwy wód Tsortu. Fali szło coraz lepiej.
Wieża czarodzicielstwa wyrastała ponad Al Khali niczym ogromny i cudowny grzyb, z rodzaju tych, jakie pojawiają się w książkach pod małymi symbolami czaszek ze skrzyżowanymi kośćmi.
Straż szeryfa próbowała walczyć, lecz wokół wieży można było już dostrzec sporo oszołomionych żab i kijanek. To byli ci, którym dopisało szczęście. Nadal posiadali nogi i ręce — w pewnym sensie — a większość ich kluczowych organów pozostała wewnątrz. Miasto znalazło się pod władzą czarodzicielstwa, w magicznym stanie wyjątkowym.
Niektóre z budynków najbliższych podstawy wieży pokrył już błyszczący jasny marmur, który najwyraźniej magom odpowiadał.
Trójka bohaterów spoglądała przez wyrwę w pałacowym murze.
— Robi wrażenie — przyznała niechętnie Conena. — Twoi magowie są potężniejsi niż przypuszczałam.
— Nie moi — zaprotestował Rincewind. — Nie wiem, czyimi są magami. I nie podoba mi się to. Żaden z magów, których znałem, nie potrafiłby ustawić jednej cegły na drugiej.
— Nie podoba mi się, że magowie mają wszystkimi rządzić — dodał Nijel. — Oczywiście, jako bohater, jestem filozoficznie przeciwny samej idei magii. Nadejdzie kiedyś dzień… — Oczy zaszkliły mu się lekko, jakby próbował sobie coś przypomnieć. — Nadejdzie dzień, gdy wszelka magia zniknie z powierzchni tego świata, a synowie tego… tego… No, w każdym razie ludzie zaczną myśleć bardziej praktycznie ~ dokończył niepewnie.
— Czytałeś o tym w książce, co? — spytał kwaśno Rincewind. — Są tam jakieś imperatywy?
— Ma trochę racji — zauważyła Conena. — Nie mam nic przeciwko magom, ale to nie znaczy, że są do czegokolwiek potrzebni. Zwykła dekoracja. Aż do teraz.
Rincewind zdjął kapelusz. Był pognieciony, poplamiony i przysypany kamiennym pyłem, stracił niektóre fragmenty, czubek był zgięty, a gwiazda sypała cekinami jak kwiat pyłkiem, ale słowo „Maggus” wciąż pozostało czytelne pod brudem.
— Widzicie to? — zapytał, czerwieniejąc z gniewu. — Widzicie? Na pewno? I o czym to świadczy?
— Że nie znasz ortografii? — spytał Nijel.
— Co? Nie. Świadczy, że jestem magiem. Ot co! Dwadzieścia lat przy lasce i jestem z tego dumny! Zrobiłem swoje… Zdałem… przesiedziałem na dziesiątkach egzaminów! Gdyby wszystkie zaklęcia, które przeczytałem, ułożyć jedno na drugim, to… to by… to by było mnóstwo zaklęć!
— Tak, ale… — zaczęta Conena.
— Słucham!
— Tak naprawdę to czarowanie ci nie wychodzi. Rincewind spojrzał na nią wrogo. Próbował wymyślić ripostę, a w jego mózgu mały obszar odbiorczy otworzył się akurat w chwili, kiedy cząstka natchnienia, pokonawszy drogę skręcaną i przesuwaną bilionami przypadkowych zderzeń, z wyciem przebiła się przez atmosferę i eksplodowała bezgłośnie dokładnie we właściwym punkcie.
— Talent określa, co człowiek robi — oznajmił Rincewind. — Nie określa, kim człowiek jest. Znaczy, w głębi duszy. Kiedy wiesz, kim jesteś, możesz dokonać wszystkiego.
Zastanowił się.
— Właśnie dlatego czarodziciele są tacy potężni — dodał. — Najważniejsze to wiedzieć, kim się jest naprawdę. Minęła ciężka od filozofii chwila.
— Rincewindzie — zaczęła łagodnie Conena.
— Hm? — odpowiedział Rincewind, wciąż myśląc, skąd wzięły się w jego głowie takie słowa.
— Naprawdę jesteś idiotą. Wiesz o tym?
— Wy wszyscy! Nie ruszać się!
Wezyr Abrim wyszedł spod zburzonego łuku bramy. Na głowie miał kapelusz nadrektora.
Pustynia smażyła się w promieniach słońca. Nic się nie poruszało prócz drżącego powietrza, gorącego jak wulkan i suchego jak czaszka.
W cieniu głazu leżał dysząc bazyliszek; z paszczy ściekał mu żrący żółty śluz. Od pięciu minut jego uszy wychwytywały odległy tupot setek małych nóżek kroczących niepewnie przez wydmy. To wskazywało, że zbliża się obiad.
Stwór mrugnął swymi legendarnymi oczami i rozwinął dwadzieścia stóp wygłodniałego cielska. Wił się po piasku niby płynna zguba.
Bagaż zatrzymał się chwiejnie i groźnie uchylił wieko. Bazyliszek zasyczał, choć niezbyt pewnie, jako że nigdy jeszcze nie widział chodzącej skrzyni, a już szczególnie takiej, w której wieku tkwiło mnóstwo zębów aligatorów. Do bocznych jej ścian przylegały strzępki skóry, jakby brała udział w bitwie w fabryce damskich torebek. I robiła wrażenie — choć bazyliszek nie potrafiłby określić, w jaki sposób, choćby nawet potrafił mówić — spoglądającej ponuro.
No dobrze, pomyślał gad. Jeśli tak chcesz to rozegrać…
Skierował na Bagaż swój wzrok: wzrok jak diamentowe wiertło, wzrok sięgający przez oczy ofiary i wypalający mózg od wewnątrz, wzrok zrywający delikatne firanki z okien duszy, wzrok…
Bazyliszek uświadomił sobie nagle, że dzieje się coś bardzo niedobrego. Tuż za jego wielkimi jak spodki oczami rodziło się zupełnie nowe, nieznane i nieprzyjemne uczucie. Zaczęło się niewinnie jak lekkie swędzenie na tym małym kawałku pleców, którego nie można podrapać, choćby człowiek nie wiem jak się wyginał. A potem narastało, aż stało się drugim, rozpalonym do czerwoności wewnętrznym słońcem.
Bazyliszek odczuwał straszliwą, nieprzepartą i przytłaczającą ochotę, by mrugnąć…
Aż zrobił coś niewyobrażalnie nierozsądnego.
Mrugnął.
— On mówi przez kapelusz — stwierdził Rincewind.
— Co? — nie zrozumiał Nijel.
Właśnie zaczynał pojmować, że świat barbarzyńskiego herosa nie jest tym czystym, prostym miejscem, za jakie go uważał w dniach, kiedy najbardziej ekscytującym zajęciem było zbieranie pasternaku.
— Kapelusz mówi poprzez niego, chciałeś powiedzieć — poprawiła Conena i cofnęła się, jak zwykle każdy wobec horroru.
— Co?
Nie uczynię wam krzywdy. Byliście mi przydatni, oznajmił Abrim, zbliżając się z wyciągniętymi rękami. Ale macie racje. Myślał, że nosząc mnie zyska moc. Oczywiście, jest odwrotnie. Zadziwiająco zdradliwy i chytry umysł.
— Czyli przymierzyłeś jego głowę? — spytał Rincewind. Zadrżał. On też nosił ten kapelusz. Najwyraźniej nie posiadał odpowiedniego umysłu. Odpowiedni umysł posiadał Abrim, a teraz oczy miał szare i bezbarwne, skórę bladą, a szedł jakby zwisał za głowę. Nijel wyjął swoją książkę i gorączkowo przerzucał strony.
— Co ty wyprawiasz? — zdumiała się Conena, nie odrywając wzroku od upiornej postaci.
— Sprawdzam Indeks Wędrownych Potworów — odparł Nijel. — Myślisz, że to Chodzący Trup? Strasznie trudno je zabić; potrzebny jest czosnek i…
— Tego tam nie znajdziesz — rzekł wolno Rincewind. — To jest… To kapelusz-wampir.
— Naturalnie może to być zombie. — Nijel przesuwał palec wzdłuż strony. — Piszą tu, że potrzebny jest czarny pieprz i morska sól, ale…