Выбрать главу

— Co się dzieje? — spytała Conena.

— Magiczna wojna — wyjaśnił Rincewind.

— To dobrze?

— Nie.

— Ale chcesz chyba, żeby magia zwyciężyła? — wtrącił Nijel. Rincewind wzruszył ramionami i szybko schylił głowę, kiedy furcząc przemknęło nad nimi coś niewidzialnego i dużego, wydając głos jak kuropatwa.

— Jeszcze nie widziałem walczących magów — oświadczył Nijel.

Zaczął wspinać się po gruzie i krzyknął, gdy Conena chwyciła go za nogę.

— Myślę, że to nie najlepszy pomysł — stwierdziła. — Rincewindzie?

Mag ponuro pokręcił głową i podniósł niewielki kamień. Rzucił go nad zrujnowanym murem, gdzie kamyk zmienił się w mały niebieski imbryk. Rozbił się, spadając na ziemię.

— Zaklęcia reagują ze sobą — wyjaśnił Rincewind. — Nie można przewidzieć, czego dokonają.

— Ale za tą ścianą jesteśmy bezpieczni? — spytała Conena. Rincewind poweselał nieco.

— Naprawdę jesteśmy?

— To ja pytam ciebie.

— Aha. Nie. Nie przypuszczam. To przecież zwykły kamień. Wystarczy odpowiednie zaklęcie i… fiu!

— Fiu?

— Właśnie.

— Może znowu uciekniemy?

— Warto spróbować.

Dotarli do kolejnej, stojącej jeszcze pionowo ściany, a kilka sekund później przypadkowa kula żółtego ognia wylądowała w miejscu, gdzie byli jeszcze przed chwilą, i zmieniła grunt w coś obrzydliwego. Cały teren wokół wieży znalazł się w kręgu tornada roziskrzonego powietrza.

— Potrzebny nam plan — oznajmił Nijel.

— Możemy spróbować uciekać dalej — zaproponował Rincewind.

— A czy to cokolwiek rozwiązuje?

— Rozwiązuje większość spraw.

— Jak daleko musimy dotrzeć, żeby być bezpieczni? — spytała Conena.

Rincewind zaryzykował spojrzenie za mur.

— Interesujący problem filozoficzny — stwierdził. — Dotarłem już daleko, a nigdy nie byłem bezpieczny. Conena westchnęła i spojrzała na pobliskie wysypisko gruzu. Popatrzyła znowu. Było w nim coś dziwnego i nie bardzo mogła określić, co to takiego.

— Mógłbym na nich natrzeć — zaproponował niepewnie Nijel. Spojrzał tęsknie na plecy Coneny.

— Nic z tego nie będzie — odparł Rincewind. — Przeciwko czarom nie skutkuje nic z wyjątkiem silniejszych czarów. A jedynym, co może pokonać silniejsze czary, są jeszcze silniejsze czary. I zanim się zorientujesz…

— Fiu… — podpowiedział Nijel.

— To już się zdarzało. Trwało tysiące lat, aż wreszcie…

— Czy wiecie, co jest dziwnego w tej kupie gruzu? — wtrąciła Conena.

Rincewind obejrzał się. Zmrużył oczy.

— To znaczy oprócz nóg? — zapytał.

Kilka minut zajęto im odkopanie szeryfa. Wciąż ściskał butelkę wina, już prawie pustą, i ciągle mrugał, nie do końca rozpoznając swoich wybawców.

— Mocny… — stwierdził. Po czym dodał z pewnym wysiłkiem: — …trunek z tego rocznika. Czułem się… — kontynuował — jakby cala okolica na mnie spadła.

— Bo spadła — potwierdził Rincewind.

— Aha. To wszystko tłumaczy. — Po kilku próbach Kreozot skupił wzrok na Conenie i kiwnął się do tyłu. — Coś podobnego… Znowu ta młoda dama… Imponujące.

— Chwileczkę… — wtrącił Nijel.

— Twoje włosy… — powiedział szeryf, przechylając się na powrót do przodu — …są jak… są jak stado kóz pasących się na zboczu Gebry.

— Jedno słowo…

— Twoje piersi są jak… jak… — Szeryf zakołysał się z boku na bok i krótkim, smutnym spojrzeniem obrzucił pustą butelkę. — Są jak zdobione klejnotami melony w legendarnych ogrodach jutrzenki.

Conena szeroko otworzyła oczy.

— Naprawdę?

— Nie… — odparł szeryf — ma żadnych wątpliwości. Na pierwszy rzut oka umiem poznać wysadzane klejnotami melony. Jak dwoje koźląt, co pasą się na łące przy wodzie, są twoje uda, które…

— Ehem, przepraszam… — Nijel odchrząknął z wyraźnie złymi zamiarami.

Kreozot wychylił się w jego kierunku.

— Hmm?

— Tam, skąd pochodzę — rzekł Nijel lodowato — nie zwracamy się w ten sposób do dam.

Conena westchnęła, gdy Nijel opiekuńczo zasłonił ją przed szeryfem. Niestety, pomyślała, to szczera prawda.

— Co więcej — mówił dalej, jak najmocniej wysuwając podbródek, choć ten wciąż bardziej przypominał dołek w brodzie — myślę…

— Rzecz jest dyskusyjna — przerwał mu Rincewind. — Przepraszam bardzo, ehm, panie, chcielibyśmy się stąd wydostać. Nie znasz przypadkiem drogi?

— Tysiące komnat — westchnął szeryf-jest w tym pałacu. Nie wychodziłem stąd od lat. — Czknął. — Od dziesięcioleci. Łonów. Właściwie to nigdy nie wychodziłem. — Oczy zaszły mu mgiełką gdy dokonywał aktu tworzenia: — Ptak Czasu jedynie, tego, krótką ma drogę do przejścia i oto ptak stoi na nogach…

— To imperatyw — mruknął Rincewind.

Kreozot zatoczył się ku niemu.

— Abrim zajmuje się rządzeniem. Strasznie ciężka praca.

— Nie zajmuje się — odparł Rincewind. — W każdym razie nie w tej chwili.

— A my chcielibyśmy jakoś się stąd wydostać — przypomni Conena, która wciąż powtarzała sobie w myślach zdanie o kóz.

— A ja mam ten imperatyw — dodał Nijel, gniewnie zerknął na Rincewinda.

Kreozot poklepał go po ramieniu.

— To ładnie — pochwalił. — Każdy powinien mieć jakieś zwierzątko.

— Gdybyś przypadkiem wiedział, czy posiadasz jakieś stajnie czy coś… — zasugerował Rincewind.

— Setki — zapewnił Kreozot. — Posiadam najwspanialsze, bardziej… wspaniałe konie na świecie. — Zmarszczył brwi. — Tak mi przynajmniej mówili.

— Ale nie wiesz, gdzie się znajdują?

— Nie personalnie — przyznał szeryf. Przypadkowy rozbłysk magii zmienił pobliską ścianę w arszenikowe bezy.

— Chyba lepiej mi było zostać w jamie węży — mruknął Rincewind i odwrócił się zniechęcony.

Kreozot raz jeszcze spojrzał ze smutkiem na pustą butelkę.

— Wiem, gdzie jest latający dywan — oznajmił.

— Nie — odparł Rincewind, zasłaniając się rękami. — Absolutnie. Nawet o tym nie…

— Prawdziwy latający dywan? — przerwał mu Nijel.

— Przestań — poprosił niespokojnie Rincewind. — Dostaję zawrotu głowy od samego słuchania o wysokości.

— Ależ całkiem… — Szeryfowi odbiło się lekko. — …prawdziwy. Bardzo ładny deseń. — Zerknął na butelkę i westchnął. — Miał taki śliczny błękitny kolor — dodał.

— A nie wiesz przypadkiem, gdzie teraz jest? — spytała Conena powoli, w stylu człowieka skradającego się ostrożnie do dzikiego zwierzęcia, które lada chwila może się spłoszyć.

— W skarbcu. Tam umiem trafić. Jestem niewyobrażalnie bogaty. Tak mi przynajmniej mówili. — Zniżył głos i spróbował mrugnąć do Coneny, co w końcu udało mu się obojgiem oczu jednocześnie. — Moglibyśmy na nim usiąść — wymamrotał, nagle spocony. — A ty byś opowiedziała mi historię…

Rincewind usiłował wrzasnąć przez zaciśnięte zęby. Czuł już, że pocą mu się kostki nóg.

— Nie będę latał na żadnym dywanie! — syknął. — Mam lęk gruntu.

— Chciałeś powiedzieć: wysokości — poprawiła go Conena. — I nie bądź głuptasem.

— Wiem, co chciałem powiedzieć. To grunt zabija!

Bitwa o Al Khali była jak ciężka chmura, w której wrzących kłębach dało się usłyszeć przedziwne kształty i zobaczyć niezwykłe dźwięki. Od czasu do czasu chybione strzały przeorywały miasto. A gdzie trafiły, wszystko stawało się…inne.