— No właśnie! Co z bitwą?
Niewielka strużka tynku posypała się ze stropu na kapelusz Rincewinda.
— Coś oddziaływuje na kamienie — stwierdził niegłośno. — Próbują się wyrwać.
— A stoimy pod całkiem sporą ich liczbą — zauważył Kreozot. Coś zgrzytnęło nad nimi i ciemność przebił snop dziennego światła. Ku zdumieniu Rincewinda, zjawisku temu nie towarzyszył nagły zgon przez zmiażdżenie. Znowu coś krzemowe trzasnęło i otwór powiększył się. Kamienie wypadały z muru i spadały… w górę.
— Myślę — rzekł — że w tej sytuacji można wypróbować latający dywan.
Mur obok niego wstrząsnął się jak mokry pies i rozpadł na części. Wzlatując ku niebu, jego elementy wymierzyły Rincewindowi kilka solidnych ciosów.
Wśród gradu fruwających kamieni cala czwórka wskoczyła na niebiesko-złoty dywan.
— Musimy się stąd wydostać — zauważył Nijel, dbając o swą opinię bystrego obserwatora.
— Czekajcie — rzekł Rincewind. — Powiem…
— Nie powiesz — warknęła Conena, klękając obok niego. — Ja powiem. Nie mam do ciebie zaufania.
— Ale…
— Siedź cicho. — Conena poklepała dywan. — Dywanie… wznieś się — rozkazała.
Przez moment trwała cisza.
— W górę.
— Może nie zna tego języka — podpowiedział Nijel.
— Startuj. Lewituj. Leć.
— A może na przykład odpowiada tylko na jeden konkretny głos…
— Cicho.
— Spróbuj: unieś się.
— Albo: poszybuj — wtrącił Kreozot.
Kilka cetnarów kamiennych płyt posadzki przemknęło o cal od jego głowy.
— Gdyby miał zamiar posłuchać, już by to zrobił, prawda?
Powietrze wokół było gęste od pyłu — kamienie zderzały się ze sobą w powietrzu. Conena walnęła pięścią w dywan.
— No rusz się, przeklęty chodniku! Au!
Fragment gzymsu uderzył ją w ramię. Z irytacją roztarta sińca, i obejrzała się na Rincewinda. Siedział z kolanami pod brodą i kapeluszem nasuniętym na oczy.
— Dlaczego to nie działa? — spytała.
— Wypowiadasz nieodpowiednie słowa — odparł.
— Nie rozumie języka?
— Język nie ma tu nic do rzeczy. Zaniedbałaś fundamentalną kwestię.
— Tak?
— Co tak? — prychnął Rincewind.
— Posłuchaj, to nie jest odpowiednia chwila na demonstrację urażonej godności.
— Próbuj dalej, nie przeszkadzaj sobie.
— Każ mu lecieć!
Rincewind naciągnął kapelusz na uszy.
— Proszę… — powiedziała Conena.
— Kapelusz uniósł się nieco.
— Będziemy zachwyceni — dodał Nijel.
— No no — mruknął Kreozot. Kapelusz uniósł się jeszcze wyżej.
— Jesteście pewni? — spytał Rincewind.
— Tak!
Rincewind odchrząknął.
— W dół! — rozkazał.
Dywan uniósł się i zawisł wyczekująco o kilka stóp nad warstwą kurzu.
— Jak to… — zaczęta Conena, ale przerwał jej Nijeclass="underline"
— Magowie mają dostęp do źródeł wiedzy tajemnej. To pewnie była przyczyna. Dywan mógł mieć imperatyw, by robić coś przeciwnego niż to, co mu się powie. Czy możesz wznieść się wyżej?
— Mogę, ale nie mam zamiaru — odparł Rincewind.
Dywan popłynął wolno naprzód i — jak często się zdarza w takich chwilach — ogromny kawał muru przetoczył się dokładnie przez miejsce, gdzie przed chwilą leżał.
Po chwili byli już na zewnątrz, pozostawiając za sobą kamienną burzę.
Pałac rozpadał się na kawałki, a kawałki wzlatywały w górę niczym lawa z wulkanu. Czarodzicielska wieża zniknęła bez śladu, ale kamienie frunęły ku miejscu, gdzie przedtem stała i…
— Budują następną wieżę! — zawołał Nijel.
— I to z mojego pałacu — dodał Kreozot.
— Kapelusz zwyciężył — wyjaśnił Rincewind. — Dlatego buduje własną wieżę. To taki instynkt. Magowie zawsze obudowywali się wieżami, jak te… Jak się nazywają te rzeczy, które można znaleźć na dnie rzeki?
— Żaby.
— Kamienie.
— Pechowi gangsterzy.
— Nie. Myślałem o larwach chruścików. Kiedy mag szykuje się do bitwy, zawsze buduje wieżę.
— Jest bardzo wysoka — zauważył Nijel. Rincewind spojrzał tylko ponuro.
— Dokąd lecimy?
Rincewind wzruszył ramionami.
— Daleko stąd — rzekł.
W dole przepłynął zewnętrzny mur pałacu. Tuż pod nimi zaczął się rozpadać, a pojedyncze cegły skręcały w stronę wiru kamieni brzęczących wokół nowej wieży.
W końcu odezwała się Conena.
— No dobrze… Jak zmusiłeś ten dywan do latania? Naprawdę odwrotnie wypełnia polecenia?
— Nie. Po prostu uwzględniłem pewne zasadnicze szczegóły układu powierzchniowego i przestrzennego.
— Chyba nie rozumiem — przyznała.
— Mam to wytłumaczyć w niemagicznym języku?
— Tak.
— Położyłaś go na podłodze dołem do góry — oświadczył Rincewind.
Przez chwilę Conena siedziała całkiem nieruchomo.
— Muszę przyznać, że jest bardzo wygodny — powiedziała wreszcie. — Pierwszy raz w życiu lecę na dywanie.
— Pierwszy raz pilotuję dywan — mruknął Rincewind.
— Dobrze ci idzie.
— Dziękuję.
— Mówiłeś, że masz lęk wysokości.
— Przerażenie wysokości.
— Nie okazujesz tego.
— Staram się o tym nie myśleć.
Rincewind odwrócił głowę i spojrzał na wieżę. W ciągu ostatnich minut wyraźnie urosła, rozkwitając u szczytu plątaniną blanków i parapetów. Unosił się nad nią rój kafelków; pojedyncze sztuki nurkowały w dół i wskakiwały na miejsca niczym ceramiczne pszczoły podczas nalotu. Była niewiarygodnie wysoka — ciężar murów rozkruszyłby kamienie u podstawy, gdyby nie płynęła przez nie magia.
To był koniec zorganizowanej magii. Dwa tysiące lat pokojowych czarów spłynęło do ścieku, znowu wyrastały wieże, a wobec stężenia pierwotnej magii coś z pewnością miało bardzo mocno ucierpieć. Prawdopodobnie wszechświat. Zbyt wiele magii potrafi zwinąć wokół siebie czas i przestrzeń, a to złe wieści dla kogoś, kto był przyzwyczajony, by takie rzeczy jak skutki następowały po innych, takich jak przyczyny.
Oczywiście, nie potrafił wytłumaczyć tego swoim towarzyszom. Pewne idee były dla nich zbyt niepojęte. W szczególności nie mogli jakoś zrozumieć, że nadciąga zguba. Dręczyło ich straszliwe złudzenie, że można temu zaradzić. Byli chyba gotowi uczynić świat takim, jakiego pragnęli, albo zginąć próbując. A problem z ginięciem próbując polegał na tym, że człowiek ginął próbując.
Podstawowym celem organizacji dawnego Uniwersytetu było utrzymywanie kruchego pokoju między magami, którzy byli mniej więcej tak skłonni do zgody jak koty w worku. A teraz zdjęto rękawice i każdy, kto spróbuje interweniować, zostanie solidnie podrapany. Skończyła się łagodna, dość naiwna magia, do jakiej Dysk był przyzwyczajony. Nastała magia wojenna, rozpalona do białości i ostra jak miecz.