Rincewind nie umiał przewidywać; właściwie to ledwie dostrzegał teraźniejszość. Ale wiedział — z absolutną, znużoną pewnością — że w bardzo bliskiej przyszłości, na przykład w ciągu najbliższych trzydziestu sekund, ktoś powie: „Z pewnością możemy coś zrobić”.
Pod nimi płynęła pustynia, oświetlana słabymi promieniami zachodzącego słońca.
— Nie widać gwiazd — zauważył Nijel. — Może się boją pokazywać.
Rincewind podniósł głowę. Wysoko w powietrzu wisiała srebrzysta mgiełka.
— To pierwotna magia kondensuje się w atmosferze — wyjaśnił. — Jest nasycona.
Dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem, dwa…
— Z pewnością… — zaczęła Conena.
— Nie możemy — odparł spokojnie Rincewind, z niewielką tylko satysfakcją. — Magowie będą ze sobą walczyć, dopóki nie pozostanie tylko jeden zwycięzca. I nikt nie może nic na to poradzić.
— Napiłbym się czegoś — wtrącił Kreozot. — Może zatrzymamy się gdzieś, gdzie mógłbym kupić gospodę?
— Za co? — spytał Nijel. — Zapomniałeś, że jesteś teraz biedny?!
— Bieda mi nie przeszkadza — wyznał Kreozot. — To trzeźwość sprawia kłopoty.
Conena lekko szturchnęła Rincewinda w żebro.
— Sterujesz tym dywanem? — spytała.
— Nie.
— W takim razie dokąd lecimy? Nijel spojrzał w dół.
— Sądząc po wyglądzie okolicy — stwierdził — lecimy w stronę Osi. Do Okrągłego Morza.
— Ktoś przecież musi nim sterować.
Witaj, odezwał się przyjazny głos w głowie Rincewinda.
Nie jesteś chyba znowu moim sumieniem?
Czuję się fatalnie.
Przykro mi, pomyślał Rincewind, ale to przecież nie moja wina. Jestem ofiarą okoliczności. Nie rozumiem, dlaczego ktoś miałby mi coś zarzucać.
Tak, ale mógłbyś coś w tej sprawie zrobić.
Na przykład co?
Mógłbyś zniszczyć czarodziciela. Wszystko to się wtedy skończy.
Nie miałbym żadnej szansy.
To przynajmniej mógłbyś zginąć próbując. Lepsze to, niż pozwolić, żeby wybuchła magiczna wojna.
— Słuchaj no! Odczep się ode mnie! — zawołał Rincewind.
— Co? — nie zrozumiała Conena.
— Urn? — spytał niewyraźnie Rincewind. Spojrzał tępo na niebiesko-złoty deseń pod sobą i dodał: — Ty go prowadzisz, co? Poprzez mnie. To nieuczciwe.
— O czym ty mówisz?
— Och, przepraszam. Mówiłem do siebie.
— Myślę — stwierdziła Conena — że powinniśmy lądować.
Zsunęli się w dół ku sierpowi plaży, gdzie pustynia stykała się z morzem. W normalnym świetle byłaby oślepiająco biała od piasku powstałego z miliardów drobniutkich odłamków muszli, jednak o tej porze dnia była krwistoczerwona i złowieszcza. Stosy wyrzuconego przez wodę drewna, rzeźbionego falami i bielonego słońcem, leżały wzdłuż linii brzegu niczym ości pradawnych ryb albo największa na świecie lada sklepu z akcesoriami roślinnej sztuki zdobniczej. Nic się nie poruszało prócz fal. Wokół leżało sporo kamieni, były jednak gorące jak cegły szamotowe. Żaden mięczak ani wodorost nie szukał tu swego domu.
Nawet morze wydawało się zaschnięte. Gdyby jakiś protopłaz wypełzł na taką plażę, zrezygnowałby natychmiast, wrócił do wody i powiedział wszystkim krewnym, żeby zapomnieli o nogach, nie warto się męczyć. Powietrze sprawiało wrażenie, jakby ktoś wygotował je w skarpecie.
Mimo to Nijel uparł się, żeby rozpalić ognisko.
— Będzie przytulniej — stwierdził. — Poza tym mogą tu żyć potwory.
Conena spojrzała na oleiste fale toczące się wzdłuż piasku w czymś, co można by uznać za niechętnie podjętą próbę ucieczki z morza.
— W tym? — spytała z powątpiewaniem.
— Nigdy nie wiadomo.
Rincewind spacerował bez celu wzdłuż brzegu. Z roztargnieniem podnosił kamienie i ciskał je do wody. Jeden czy dwa zostały odrzucone na piasek.
Po chwili Conena rozpaliła ogień i suche, przesycone solą drewno strzeliło zielonym płomieniem i fontannami iskier. Mag podszedł i usiadł wśród migotliwych cieni, oparty o stos pobielałych gałęzi, otulony całunem tak nieprzeniknionego smutku, że nawet Kreozot przestał narzekać na pragnienie i umilkł.
Conena zbudziła się po północy. Sierp księżyca wisiał nad horyzontem, a nad piaskiem unosiła się rzadka, zimna mgła. Nijel, teoretycznie trzymający wartę, spał głęboko.
Conena leżała nieruchomo, wszystkimi zmysłami poszukując impulsu, który ją obudził.
Wreszcie usłyszała znowu. Był to cichy, skromny stuk, ledwie słyszalny w stłumionym chlupocie morza.
Wstała, a raczej przeszła do pozycji pionowej tak płynnie, jakby nie miała kości. Wytrąciła Nijelowi miecz z bezwładnej dłoni, po czym ruszyła przez mgłę, nie powodując najlżejszych zawirowań.
Ogień przygasł w łożu popiołów. Po chwili Conena wróciła i obudziła dwóch towarzyszy.
— Co się dzieje?
— Chyba powinniście zobaczyć — szepnęła. — Myślę, że to ważne.
— Tylko przymknąłem oczy… — protestował Nijel.
— Nie ma o czym mówić. Chodźcie.
Kreozot zerknął na zaimprowizowane obozowisko.
— A gdzie jest ten mag?
— Zobaczysz. I bądźcie cicho. To może być niebezpieczne. Potykali się, idąc za nią po kolana we mgle w stronę morza.
— Dlaczego niebezpieczne… — odezwał się wreszcie Nijel.
— Psst! Słyszałeś? Nijel nasłuchiwał.
— Takie jakby brzęknięcia?
— Patrzcie…
Rincewind przeszedł sztywno przed nimi, oburącz dźwigając spory, okrągły kamień. Wyminął ich bez słowa, wpatrzony w pustkę.
Poszli za nim wzdłuż plaży, aż dotarł do kotlinki między wydmami. Zatrzymał się i — nadal poruszając się z gracją drewnianego stojaka — upuścił kamień. Stuknęło.
Był tam już cały krąg kamieni. Bardzo nieliczne pozostawały ustawione jeden na drugim.
Cała trójka obserwowała to z ukrycia.
— Czy on śpi? — spytał Kreozot. Conena przytaknęła.
— Ale co on robi?
— Myślę, że próbuje zbudować wieżę. Rincewind powrócił do kręgu kamieni i z wielką dokładnością ułożył na warstwie powietrza kolejny. Kamień upadł.
— Nie bardzo mu to wychodzi — zauważył Nijel.
— To smutne — stwierdził Kreozot.
— Może powinniśmy go obudzić… — zastanowiła się Conena. — Ale słyszałam, że kiedy obudzi się lunatyka, odpadają mu nogi. Albo coś w tym rodzaju. Jak myślicie?
— Z magami to może być niebezpieczne — mruknął Nijel. Usiłowali ułożyć się wygodnie na zimnym piasku.
— To żałosne, nie sądzicie? — spytał Kreozot. — Przecież on nawet nie jest prawdziwym magiem.
Conena i Nijel unikali patrzenia sobie w oczy. Wreszcie chłopiec odchrząknął.
— Ja też właściwie nie jestem barbarzyńskim herosem — wyznał. — Może zresztą sama zauważyłaś.
Przez chwilę spoglądali na pracującego ciężko Rincewinda.
— Jeśli już o tym mowa — rzekła Conena — to sądzę, że jeśli idzie o fryzjerstwo, czegoś mi jednak brakuje.
Spoglądali nieruchomo na lunatyka, zajęci własnymi myślami i czerwoni ze wstydu.
Kreozot odkaszlnął.
— Jeśli komuś to pomoże… — stwierdził. — Czasem mam wrażenie, że moja poezja pozostawia nieco do życzenia.
Rincewind starannie ustawiał wielki kamień na małym kamyku. Wielki upadł, ale mag wydawał się zadowolony z rezultatu.
— Jak byś określił tę sytuację? — spytała ostrożnie Conena. — Jako poeta.