Выбрать главу

Klacz pokiwała głową. Może na znak aprobaty?

– Gdyby jeszcze potrafiła mówić – westchnął. – Ale nie chce. W Wigilię miałem nadzieję, że może… Ale też nic nie powiedziała.

Monika popatrzyła na niego nieco zdezorientowana. Czary z koniem były niepojęte, ale staruszek sprawiał wrażenie nieco obłąkanego. Wszedł i przed oborą zaczął kreślić coś patykiem na ziemi. Skończyła po półgodzinie. Było już prawie ciemno.

– No nie daję gwarancji, najlepiej to wychodzi o wschodzie słońca – powiedział. – Ale możemy spróbować. Masz ten swój kajet?

– Mam.

– By spowodować ocieplenie, rysujesz na ziemi takie znaki.

– Chyba je znam. Ten jeden to egipska korona atef. Dalej jest symbol oznaczający słońce i pióro bogini Maad.

– To egipskie symbole? – zdziwił się.

– Jasne. Takie same są w piśmie hieroglificznym. Chodziłam na zajęcia ze sztuki Egiptu.

– Nu, nieważne, ale aż ciekawe. Mnie nauczył tego taki jeden czarownik. Ale on już nie żyje, więc nie powie, dlaczego takie, a nie inne. Daj te zmiotki.

Podała mu torebkę. Wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki buteleczkę spirytusu i polał dokładnie sierść i paprochy. Położył je na środkowym znaku.

– Uhr Hakau Seczech – powiedział i podpalił.

Gdy wypaliły się, zadeptał starannie pozostałości ogniska i zatarł znaki ręką.

– Pozostaje nam czekać na efekty. Chcesz spać w kuchni, czy może w obórce razem z Mariką?

– W nocy będzie chyba dość chłodno.

– Możliwe. Podłożyłem sporo słomy. Przytulisz się do niej i nie zmarzniesz.

– Chyba jednak wolę w kuchni.

– Wobec tego chodźmy spać. A jutro od rana pouczę cię dalej.

Pół godziny później oboje spali już jak zabici. Monika w kuchni na ławie, a Jakub w swoim łóżku. Spali już, gdy przez ich podwórze przebiegł niewielki szary wilk. Klacz zarżała przez sen, ale nie obudziła się. Minęło wiele lat, od kiedy konie w tych stronach czuły woń tego zwierzęcia. Praktycznie żaden nie wiedział już, co oznacza ten zapach. I nie bały się.

Rozdział V

Iwan Iwanowicz Iwanów dotarł do Uchań zaraz po południu. Znacznym wysiłkiem umysłowym zmienił nieco swój wygląd. Dla postronnego obserwatora przynajmniej dla takiego podatnego na sugestię, wyglądał obecnie jak trzydziestoletni terenowy działacz partyjny. Postarał się nawet o odpowiedni garnitur i czerwony krawat. Zaraz koło kościoła napotkał starszą kobietę.

– Dobry. Gdzie tu mieszka niejaki Karwowski?

– Coś pan, już trzy lata jak pochowany. – Nie żyje?

– A pewnie. Wychlał ponoć trzy litry bimbru za jeden raz. I wyzionął ducha. I chwała Bogu. Żyć się nie dawało. Tylko ktoś go obraził, zaraz rzucał urok. A to grad, a to świerzb. Wytrzymać się nie dało. A ten bimber to dostał ponoć od takiego z Wojsławic, jak mu tam… Wędrowycza.

– A gdzie mieszkał póki żył?

– A tam na górze za pałacem. Znajdziecie drogę wysadzaną kasztanami, potem będzie pałac i zaraz za pałacem stoi jeszcze resztka z jego chałupy. Taka polepiona gliną.

– Dziękuję bardzo.

Ruszył drogą, gdy tylko zniknął kobiecie z oczu, zrezygnował z kamuflażu. Znowu był złośliwym staruszkiem o chytrych oczkach. Gwizdnął przez zęby. Psy pojawiły się z powietrza. W rzeczywistości były tam cały czas, tyle tylko, że niewidzialne. Koło kapliczki nad źródłem poczuł dziwne mrowienie pod skórą. Przystanął i zaczął nasłuchiwać.

– KTOŚ TY? – Pytanie pojawiło się w jego mózgu znienacka.

Rozejrzał się dookoła. Głos promieniował prosto z powietrza.

– A ty? – Zapytał półgłosem.

– PABLO DE TORRALBA. INKWIZYTOR.

– Nie mamy żadnych wspólnych tematów do rozmowy.

– WYNOŚ SIĘ. NIC TU PO TOBIE.

– Gadaj zdrów. Przyszedłem w odwiedziny.

– JESTEM OPIEKUNEM TEGO MIASTA. WYSTARCZY MI, ŻE MUSIAŁEM ZNOSIĆ TEGO ZAFAJ- DANEGO CZAROWNIKA PRZEZ TYLE LAT. IDŹ STĄD.

– Wiesz co, inkwizytorze, chyba popełniasz błąd. – PRZYPOMNIJ SOBIE JAK ZABIŁEM CIĘ

W CHEŁMIE CZTERYSTA LAT TEMU. JAM CIĄGLE ZMYŚLNY.

Dwa psy eksplodowały jak petardy, zachlapując wszystko wokół strzępkami mięsa. Czarownik skrzywił się lekko.

– Mlgełe. Operłut. Chaprędź. – Wymamrotał, robiąc rękoma osobliwy znak.

Ziemia wokół jego stóp strzeliła na chwilę płomieniem. Gdy wygasła, nie słyszał już żadnego głosu w swojej głowie.

– Postarajcie się o nowego opiekuna – powiedział w przestrzeń.

Echo jego słów dotarło do wioski i zatańczyło wokół kościoła. Przechowywany w jego ołtarzu srebrny sztylet drgnął i pokrył się czarnymi plamami. Relikwia. Sztylet człowieka, który spalił tu kiedyś kobietę w imię miłości. Sztylet człowieka, dzięki któremu ludzie nauczyli się kochać i wybaczać sobie. Sztylet człowieka, który oczyścił się ze swoich grzechów, dobrowolnie oddając swoje ciało na pastwę płomieni.

Iwan Iwanowicz niebawem znalazł się w chacie Karwowskiego. Dach zapadł się już dawno, ale ciągle działał czar chroniący to miejsce przed wilgocią. Czarownik przekopał ruinę, poszukując jakichś notatek, które mogłyby mu się przydać. Nie znalazł nic. Karwowski nie umiał pisać. Los nikomu nie szczędzi rozczarowań.

* * *

Herberto Saleta siedział w swoim pokoju, w niewielkim hoteliku koło dworca. Przeglądał w skupieniu udostępniona mu przez wojewódzkiego konserwatora zabytków dokumentację. Wykopy warstwy kulturowe, ślady osadnicze. Zabezpieczone elementy dekoracyjnej kamieniarki. Wśród nich był kamień przypominający łapę niedźwiedzia. Na karcie dokumentacyjnej podany był numer inwentarzowy. Herberto przepisał go sobie do notesu z zamiarem sprawdzenia później jak to wygląda w rzeczywistości. Teraz bardziej ciekawiło go, co innego. Źródło dziwnego niepokoju zmieniło swoje położenie. Obecnie woń zła dobiegała go bardziej z południa. Nie mógł jednak precyzyjnie określić ani kierunku, ani jej natury. Zmysły, w które wyposażone było jego ciało, nie nadawały się do tego celu. Musiał posłużyć się czymś innym.

Z torby podróżnej wydobył strzykawkę, igłę oraz buteleczkę pełną czegoś. Napis na buteleczce był całkowicie niewinny. Zawartość do napisu miała się tak jak pięść do nosa. Naciągnął trzy centymetry sześcienne i położywszy się na kozetce, wstrzyknął sobie zawartość. W oczach momentalnie mu zmętniało. Mózg otworzył się, a w chwilę później egzorcysta opuścił swoje ciało, udając się na astralną wędrówkę. Wyprysnął do góry jak świeca. Znalazł się wysoko nad miastem. Popatrzył na południe. Nad górą w pobliżu Uchań unosił się słup czarnego światła. Postarał się wyostrzyć nieco wzrok, ale nie udało mu się to. Obawiał się zbliżyć do słupa. Ciało astralne było dość podatne na magiczne uszkodzenia.

Zamiast tego postarał się wsłuchać w rytm życia miasta. Każde skupisko ludzi jest jak wielkie serce. Bije pewnym rytmem generowanym przez ludzkie myśli i uczucia. Są zdrowe miasta, gdzie rytm jest czysty i mocny. Są chore miasta, gdzie żyją źli ludzie. Większość miast, w których rytm wsłuchiwał się podczas astralnych wędrówek, miała bardzo chore dusze. Tu nie było nawet tak źle. Ludzie mieli dobre myśli. Ale było coś jeszcze. Puste przestrzenie pod miastem odbijały rytm, zniekształcając go w chore zawodzenie. Myśli wracały do ludzi skrzywione. W lochach coś było. Zagłębił się pod ziemię.

Atmosfera tam panująca była po prostu straszna. Powietrze naładowane zostało kiedyś nienawiścią, która teraz parowała do góry, między żywych. Nienawiść wciskała im w ręce noże i siekiery i butelki wódki. Postarał się zbliżyć do jej czarnych źródeł. Promieniowała z niewielkiego pomieszczenia w bocznym ciągu galerii. Jej źródłem był szkielet człowieka w resztkach munduru i papasze na głowie. Drugie źródło znajdowało się tuż obok. Nienawiść promieniowała od przeszło trzydziestu szkieletów. Fale jednej i drugiej złości interferowały to wzmacniając się, to słabnąc. Ciało astralne zaczęło niszczeć. Musiał opuścić to miejsce. Przeniósł się w inny korytarz. Tu także coś było. Ukryło się przed nim w ścianie. – Kim jesteś? – zapytał.