– Dlaczego? Zabronisz mi? Egzorcysta splunął pod nogi.
– Nie boję się ciebie. Dla mnie jesteś tylko żałosnym palantem.
– I wzajemne Wędrowyczu. Swoją drogą to kretyńskie nazwisko.
– Uwy. Odezwał się ten, który ma lepsze. Wiesz, ilu jest Iwanowów na wschód od Bugu? A Wędrowyczów jest mało.
– O jednego za dużo. Ale poradzimy sobie z tym. Cisnął kulą. Jakub błyskawicznym ruchem zerwał z szyi krzyżyk i cisnął jej na spotkanie. Kula eksplodowała Zapaliła się ziemia, po chwili jednak wygasła. Jakub zacisnął dłoń na stylisku łopaty.
– I co ty na to łobuzie?
Czarownik zaczął się koncentrować. Powietrze wokół niego zamigotało. Złożył palce w dziwny znak i cisnął w stronę dziewczyny coś, co wyglądało jak przejrzysta kropla wody, a może zagęszczonego powietrza. Jakub odbił kroplę łopatą. Uderzyła w jabłonkę w sadzie. Drzewko zakwitło, wydało owoce, które spadły na ziemię i uschło. Posypały się z niego liście, później gałązki, aż wreszcie rozsypało się na próchno.
– Ty, z czego jest ta łopata? – zdziwił się czarownik.
– Sam zobacz – odpowiedział obojętnie egzorcysta. W tej sekundzie jego postać siedząca na ławce zaczęła blednąc i rozpływać się, on sam zaś pojawił się za Iwanowem i jednym cięciem łopaty obrąbał mu głowę. Chlusnęła krew. Ciało zaczęło padać, ale nim doleciało do ziemi, zniknęło. Iwanów zmaterializował się za Wędrowyczem. W ręce trzymał nóż. Zamierzył się do ciosu, ale jego uwagę przykuło zniekształcenie perspektywy koło pnia. Odwrócił się gwałtownie. W tym momencie Jakub zadał mu morderczy cios łopatą. Czarownik zawył straszliwie. W ostatniej chwili uchylił się tak, że narzędzie ucięło mu nie głowę, ale rękę od łokcia w dół. Zaraz jednak powstrzymał krwawienie i przyłożywszy odcięty kawałek, przykleił go zręcznie.
– Srebro – powiedział z urazą w głosie. Zrobiłeś sobie łopatę ze srebra.
– Aha.
– Jeśli cały czas stoisz tu – to, co to było – to tam?
– Sam zgadnij.
Jakub pojawił się znowu za jego plecami i zadał kolejny cios łopatą. Czarownik padł na ziemię zalany krwią i zniknął. Powietrze wystrzeliło z lekkim klaśnięciem. Monika przypatrywała się temu z rozszerzonymi oczyma.
– Zdziwiona? – zapytał Jakub.
– Jak pan to zrobił? Gdzie on jest? Zabił go pan?
– Za dużo pytań naraz.
– To może po kolei?
– No dobra. Właściwie, to ten łobuz wcale nie ma tak dużej mocy magicznej. Posługuje się w znacznej mierze hipnozą. Zresztą sama zobacz, że jabłonka wróciła do normy, a i jabłka pod nią i liście gdzieś zniknęły. Metoda działania jest bardzo prosta. Na skutek silnej koncentracji pozostawia podczas rozmowy swój trójwymiarowy obraz wiszący w powietrzu, a sam oszukując nasze zmysły, wymyka się na bok i próbuje zajść nas od tyłu. Nie jest jednak zupełnie przejrzysty, a raczej powiem inaczej. Światło nie daje się tak łatwo oszukać i widać drobne zniekształcenia obrazu. Jeśli człowiek wie, gdzie ich wypatrywać, może wówczas dość łatwo go wyśledzić. Wówczas wystarczy walnąć w to miejsce kijem czy łopatą albo wystrzelić, aby go zranić.
– Ale przyczepił sobie tę uciętą rękę.
– No cóż, może panuje nad swoim ciałem, a może chciał, żebyśmy myśleli, że może to zrobić. Umie oszukać nasze zmysły. W sumie, gdy wczoraj pokazał mi, jak tego dokonać, to i ja to potrafię. Słyszałem, że podobnie jest z lewitacją. Gdy ktoś raz pokaże, jak tego dokonać, to potem możliwości wzrastają same.
– Lewitacją byłaby ciekawa.
– Byłoby co pokazać podczas obrony pracy magisterskiej?
– Sama już nie wiem, czy mam ją pisać. Ale chciałabym zobaczyć jak to jest z tym znikaniem.
Przyłożył jej dłoń do głowy. Skoncentrował się maksymalnie. Obok pierwszej Moniki pojawiła się na chwilę druga. Zaraz potem ta pierwsza wstała i przeszła kilka kroków. W tym momencie druga zniknęła. Jakub otarł pot z czoła.
– Zanadto się bronisz – powiedział. Zaufaj mi, co?
Kiwnęła głową. Druga Monika zmaterializowała się częściowo na pierwszej. Wyglądały jak jakiś koszmarny bliźniak syjamski.
– Zniknij się – polecił.
Wizerunek pozostał tylko jeden. Był za to zamazany. W powietrzu obok pojawiło się drganie. Były tam nawet kolory jej swetra.
– Zniknij to – wskazał wizerunek na ławce. Stała obok niego. Oddychała bardzo ciężko.
– Uf – powiedziała. Zmęczyło mnie to nieludzko.
Kiwnął głową.
– Nie upowszechniaj tego.
– Sama nie dam rady znikać.
– Może to i lepiej. Gdyby takie umiejętności poszły w lud, to strach pomyśleć, co mogłoby się stać.
– Dlaczego? To tylko zabawa… Chociaż…
– No właśnie. Twój chłopak i twoja kumpelka rozmawiają sobie z tobą, piją herbatę, a tymczasem ryćkają się w twojej własnej łazience.
– Co to znaczy „ryćkają”? Wzniósł oczy do nieba.
– Naprawdę nie wiesz? To wprawdzie staropolskie i raczej gwarowe słowo, ale…
– Domyślam się.
– Wchodzisz do sklepu, targujesz się o jakiś drobiazg, a tymczasem podprowadzasz z zaplecza dzienny utarg, a im dalej, tym gorzej. Bandyci będą materializowali się za plecami ludzi, by wbijać w nich noże. Robotnicy będą skakali na piwo w godzinach pracy. Albo pomyśl o niewidzialnych typkach w twojej łazience.
Zaczerwieniła się, a potem popatrzyła podejrzliwie na Jakuba.
– Nigdy nie ośmieliłbym się – powiedział. Zresztą, byłoby ich trochę widać. Ale pomyśl o szpiclach podglądających dokumenty i podsłuchujących rozmowy.
– To chyba nie mogłoby rozwinąć się aż na taką skalę. – Na razie nie. Mój rekord to siedem sekund. Ale z czasem mogą pojawić się lepsi. To się może źle skończyć. Dlaczego zielarze ukrywali całymi wiekami sekrety swoich mieszanek? Bali się wykorzystania ich wiedzy przez trucicieli.
– Aha. A wracając do lewitacji…
– Widzę, że niełatwo będzie wybić ci ten pomysł z głowy.
– A można go jakoś zrealizować?
– Dokładnie nie, ale jeśli chcesz nauczyć się latać, to mam pewną mieszankę, którą poznałem u znachorów z Dubienki, gdy leczyłem u nich zapalenie płuc. To taka maść. Rozbierzesz się do naga, nasmarujesz nią, kładziesz spać i w drogę. Ale później będziesz miała torsje i zawroty głowy przez kilka godzin.
– Z czego ona jest zrobiona?
– Same trucizny i to paskudne.
– Może lepiej obędę się bez latania.
– Zupełnie słusznie. Widzę, że jesteś rozsądną dziewczyną. Nauczę cię trochę o ziołach. Ale bez trucizn.
– Dobrze.
Wzięła swój notatnik. Poszli do szopy. Jakub ściągnął wysuszony pęczek spod sufitu.
– To jest macierzanka. Działa uspokajająco i moczopędnie.
– Jedno nie wyklucza drugiego?
– Ależ nie. A to jaskółcze ziele – wydobył słoik wypełniony strąkami.
Każdy ze strąków był na końcu kapnięty kroplą butaprenu. Unosiły się w jakiejś cieczy.
– Mocno osolona woda – wyjaśnił.
Wyłowił jeden strączek i przełamał go. Z wnętrza zaczął wyciekać paskudny, żółty, lepki sok.
– To dość trujące – powiedział. Ale pomaga na kurzajki. Rozdrapujesz kurzajkę i smarujesz ją tym. Przechodzi, jak ręką odjął. Z kolei słoma makowa poza tą właściwością, że narkomani robią z niej kompot…
W tym momencie w drzwiach szopy pojawił się Iwanów. Widać było, że doszedł już trochę do siebie.
– Gramy dalej? – zapytał.
– A jakie zasady?
– Żadnych łopat.
– Zgoda.
Iwanów uśmiechnął się lekko.
– I żadnego znikania.
Jakub zmaterializował się za nim i strzelił mu w tył czaszki. Głowa czarownika eksplodowała na kawałki. Zaczął padać, ale i tym razem nie doleciał do ziemi. Zniknął. Po chwili znowu znalazł się cały i zdrowy. Siedział na belce stropowej pod dachem i bujał nogami.
– Miało nie być znikania.
– Aha – zgodził się Jakub.
Popatrzył na niego uważnie. A potem poderwał broń do oka i wystrzelił ponownie. Czarownik złapał kulę w powietrzu i obojętnie odrzucił j ą na ziemię. Zeskoczył z belki i znalazł się tuż koło Jakuba.