Drugi wampir, Mefiu, stał nad leżącym, trzymając jeszcze ciągle w ręce kawał kija.
– Co to za hiena? – zaciekawił się mieszkaniec rozgrzebywanego grobu.
– Musi Jakub Wędrowycz.
– No, co ty. Gdyby to był Wędrowycz, to zbierałbyś teraz swoje resztki z okolicznych drzew. Nie zapominaj, ilu naszych załatwił.
– Dostanę order?
– Durniu, Wędrowycz nie dałby się tak łatwo załatwić.
– To co robimy z tą padliną? Można by trochę krwi…
– Tak, oczywiście. Znowu ci się chce po tamtej jałówce?
– Dlaczego by nie?
– Obżartuch. Mieliśmy mnóstwo czasu.
– Tak. Mieliśmy.
– To teraz poczekamy sobie na następną okazję.
– Mamy go zostawić?
– Tego nie powiedziałem. Wędrowycz miał kumpli. To zapewne któryś z nich. Trząchnij nim, niech dojdzie do siebie.
Palce wampira zapadły się w ciało.
– Ki diabeł? On jest niematerialny?
– Niemożliwe. Przecież go stuknąłeś.
Ciało na ziemi zniknęło. Iwanów zmaterializował się kawałek dalej.
– Czołem sokoły – powiedział. – A ty, kto?
– Och mniejsza o to. Nazywają mnie Iwan Iwanowicz.
– Ruski?
– Aha.
– Całkiem jak ci Ruscy, którzy nas zabili. Co z nim zrobimy?
– Ja myślę, że można by…
Iwanów zmaterializował się tuż przed nim z kluczem francuskim w łapie. Jednym ruchem wybił wampirowi kieł, a potem znowu zniknął.
– Chyba nic mi nie możecie zrobić – odezwał się, pojawiając na gałęzi drzewa. Bo widzicie, jestem dla was za sprytny – stał teraz za nimi. Ale możemy się dogadać.
– Dogadać? – zdziwił się Ilon.
– Mamy wspólnych wrogów. Co powiecie na to, żeby załatwić Wędrowycza?
– Nie wiemy nawet, gdzie mieszka.
– Ja wiem.
– Co w zamian? – Mefm chciał za wszelką cenę coś wytargować.
– Możecie wyssać krew z niego, dziewczyny, która z nim mieszka i jeszcze jednej szkapy. Nie wspominając o tym, że właściwie nie macie innego wyjścia.
Kiwnęli głowami. Zaczął tłumaczyć im drogę.
Dziewczyny poszły spać do obory. Herberto spał na ławie w kuchni, a Jakub w swoim łóżku. Spał czujnie, tak jak zawsze. Około północy obudził go cichy dźwięk. Coś usiłowało podważyć okno. Zsunął się cicho z łóżka i wymknął na zewnątrz. Pierwszy raz w życiu widział wampira. Dwa wampiry. Wampiry usiłowały otworzyć okno. Cichutko przebiegł do szopy.
– Tu jestem niedojdy – powiedział.
Łopata, ta srebrna, stała na podorędziu. Buchnęły dwa kłęby dymu. Wampiry zamieniły się w nietoperze i ruszyły pikującym lotem w jego stronę. W ostatniej chwili, gdy były już tuż tuż, machnął w powietrzu siecią rakarską. Oba wpadły w pułapkę.
– Herberto! – wrzasnął. Nadbiegł zakonnik.
– Co się stało? – zapytał.
Krzyk gospodarza wyrwał go ze snu.
– Mam dwa wampiry. Potrząsnął siecią.
– Zwykłe nietoperze – zaprotestował rozbudzony. – Zostaw, są pod ochroną.
– Tak myślisz? Potrzymaj.
Zakonnik wziął sieć w ręce. Jakub ujął łopatę w spracowane dłonie a potem dotknął ostrzem obu nietoperzy. Przemiana zaszła błyskawicznie. W sieci, która wpiła się teraz w ich ciało do kości, miotali się dwaj austriaccy żołnierze.
– Zwykłe nietoperze, co? – zakpił egzorcysta amator.
– Zwracam honor.
Przyładował im z całej pary łopatą i chyba udało mu się ich ogłuszyć. Wywlókł sieć na środek podwórza i polał sporą ilością benzyny z kanistra.
– Ma pan ogień? – zapytał zakonnika.
– Chyba nie chcesz ich spalić? – zdenerwował się.
– Dlaczego nie?
Herberto zamyślił się. Faktycznie nie było żadnego powodu, dla którego nie mieliby się z nimi rozprawić. W minutę później oba wampiry płonęły jak pochodnie. Wkrótce pozostała z nich kupka popiołu. Egzorcysta amator wykopał niewielką dziurkę w ziemi i zgarnął do niej resztki przepalonych kości.
– Gotowe – powiedział. Poszli spać.
Rozdział X
Tymczasem Marika w samej halce przemykała się cicho przez Stary Majdan. Mimo ciała dziewczyny, wiódł ją koński instynkt. Miała też swoją pamięć. I korzystając z względnej swobody poruszania się, mogła coś sprawdzić. Nikt jej nie widział. Wieś spała. Wślizgnęła się do stajni naprzeciw remizy. Przywarła do ściany. Księżyc dawał słabe światło. Wypatrzyła jednak w poświacie padającej z okienka wielkiego, karego ogiera. Przyglądała mu się długo. Oceniała, czy nadaje się, aby dzielić z nim przyjemność dawania życia. Czy będzie odpowiednim kandydatem na ojca małego, brązowego źrebaczka? Wreszcie doszła do wniosku, że chyba się nadaje. Wymknęła się ze stajni i puściła się biegiem przez pola za wsią. A potem nagle poczuła, że nie jest sama. Coś biegło za nią. Wielki szary wilk. Końskie przerażenie ogarnęło jej ciało, ale koński instynkt podpowiedział jej, co ma zrobić. Padła na kolana, a gdy zbliżył się na odpowiednią odległość, wyrzuciła z całej siły obie nogi do tyłu. Jak koń, który się broni. Trafiła go obiema stopami w głowę. Rozległ się paskudny chrzęst, gdy pękał mu kręgosłup. W ostatniej sekundzie agonii zdołał ją złapać zębami za łydkę. Nawet tego nie poczuła. Poderwała się i puściła się dalej biegiem. Dobiegła do źródła. Zrzuciła halkę i zanurzyła się w wodzie. Był początek marca, woda była lodowata, ale Marika nie odczuwała chłodu. Popływawszy chwilę, założyła na mokre ciało bieliznę i pobiegła dalej. Nawet się od tego nie zaziębiła. Miała końskie zdrowie, mimo ludzkiej powłoki.
Świtało. Jakub wraz z Herberto Saletą stali na podwórzu. Każdy z nich koncentrował się z całej siły. Jeden na klaczy, drugi na dziewczynie. Pot spływał z nich ciurkiem. Herberto wyrzucał z siebie łacińskie formułki egzorcyzmujące. Jakub wyrzucał formułki po starocerkiewnosłowiańsku. Przyroda milczała. Dusze klaczy i dziewczyny prawie były już oddzielone. Niestety, w decydującej chwili spokój niezbędny do właściwej koncentracji zburzyła syrena radiowozu. Nastrój prysł. Powietrze przestało drgać. Nie udało się. Herberto zapadł w bunkrze. Radiowóz wjechał na podwórze.
– Zabiję kiedyś tego palanta – powiedział Jakub do Moniki i Mariki.
Birski nadszedł dziarskim krokiem.
– Jakub, mam z tobą do porozmawiania.
– Coś się stało?
– Tak jakby. Bedryszko nie żyje.
– To źle pan trafił. Ja do niego nic nie miałem. Ani on do mnie.
– Nie o to mi chodzi. Wcale cię nie podejrzewam. Wyobraź sobie, ktoś złamał mu kark. Kopnięciem, jak wynika z oględzin, ale musi to potwierdzić jeszcze kryminalistyka.
– Kopnięciem?
– Aha. Miał może, jakich wrogów?
– Wszyscy we wsi byli jego wrogami. Poza mną i moimi sąsiadami. Nie lubili go. Był bardzo tajemniczy. Często włóczył się nocą po polach. Odludek i dziwak, ale żeby ktoś go miał zabić? Nawet nie było motywu. Był biedny jak mysz kościelna.
– Jakub. – Tak?
– Ty go nie zabiłeś?
– Nie.
– Tak myślałem. Jesteś kłusownikiem i alkoholikiem, ale nie mordercą… Za to jesteś miejscowym znawcą magicznych sztuczek i zabobonów.
– Staram się. To wreszcie pan uwierzył, że nie jestem hieną cmentarną?
– Moja wiara nic tu nie znaczy. Dla sądu liczą się fakty.
– Miałem złych adwokatów.
– Wyjaśnij mi, co to znaczy, jeśli mamy psi trop, a na końcu leży martwy człowiek.
– A trop się w tym miejscu urywa?
– Właśnie. Za to są jeszcze ślady ludzkich stop. Drobnych i bosych.
– Osoba o drobnych stopach przyniosła ciało na to miejsce i rzuciła na ziemię, a za to podniosła psa. – A jeśli zapytam, po co?
– Zapewne dla zmylenia milicji, która będzie tą zagadkę rozwiązywała.
– Gdyby niosła nieboszczyka na plecach, to nie mogłaby biec. A ślady wskazują na to, że biegła i to biegła szybko.
– Też jest na to wyjaśnienie. Bedryszko miał na nogach specjalną nakładkę imitującą ślady psa. Widziałem takie w muzeum w Anglii, jeszcze przed wojną. Tamte udawały ślady krów. Zakładali je rozbójnicy na nogi koni.