Выбрать главу

Odchyliłam się do tyłu i przysnęłam trochę. Wtedy usłyszałam jakby słowa matki: „Nigdy się go nie bałam. Kochałam go. Powinnam była wrócić”. Wypowiedziała przy tym imię „Zofia”, ale już nie dowiedziałam się, kto to był.

Kiedy w końcu zasnęłam, przyśniło mi się, że jestem już w domu moich dziadków. Tylko w moim śnie nie przybrał on żadnego określonego kształtu, słyszałam jedynie skowyt chłodnego wiatru od morza wdzierającego się do wnętrza.

Przyleciałam do Londynu po południu. Chociaż było jeszcze wcześnie, kształty dnia zaczynały już zamazywać się w zapadającym zmierzchu. Nie byłam w stanie pomyśleć, co mam zrobić z resztą dnia. W końcu wzięłam taksówkę i przyjechałam na Walton Street, aby odszukać Stephena Forbesa.

Znalazłam go na piętrze, gdzie męczył się z dużym pudłem książek ze starego domu, który właśnie został sprzedany. Był sam, gdy więc zobaczył mnie u szczytu schodów, wstał i wyszedł mi naprzeciw, jakbym była potencjalną klientką. Dopiero kiedy mnie poznał, zawołał:

– O, Rebeka! Już jesteś z powrotem?

– Tak, przyleciałam około drugiej – odpowiedziałam, stojąc z rękami w kieszeniach płaszcza. Ponieważ patrzył na mnie z pytającym wyrazem twarzy, dodałam: – Mama umarła wczoraj, wcześnie rano. Przybyłam akurat na czas. Spędziłyśmy razem cały wieczór i przegadałyśmy go.

– Rozumiem – przytaknął Stephen. – Cieszę się, że zdążyłaś ją zobaczyć. – Odsunął trochę książek z rogu stołu, oparł się o niego i z założonymi rękami przyglądał mi się przez okulary.

– I co teraz masz zamiar robić?

– Nie wiem.

– Jesteś chyba zmęczona. Może przydałoby ci się kilka dni urlopu?

– Nie wiem – powtórzyłam.

– Dlaczego nie wiesz? – Uniósł brwi.

– Bo nie wiem, co mam robić.

– O co chodzi?

– Słyszał pan kiedyś o malarzu nazwiskiem Grenville Bayliss?

– No tak, a bo co?

– To mój dziadek.

Twarz Stephena przybrała wyraz zatroskania.

– O Boże! Kiedy się o tym dowiedziałaś?

– Dopiero teraz, od mojej matki. Dotychczas nigdy o nim nie słyszałam – przyznałam się.

– A powinnaś wiedzieć.

– Czy on jest znanym artystą?

– Dwadzieścia lat temu, kiedy byłem chłopcem, był bardzo popularny. Jego obraz wisiał nad kominkiem w starym domu mojego ojca w Oksfordzie. Można by powiedzieć, że stanowił część mojego dzieciństwa. Przedstawiał szare, wzburzone morze, a na nim łódź rybacką z brązowym żaglem. Od samego patrzenia dostawałem choroby morskiej. Specjalizował się w tematyce marynistycznej.

– To dlatego, że był marynarzem. Dokładniej, służył w marynarce wojennej.

– To pasuje jedno do drugiego.

Myślałam, że będzie ciągnął ten wątek, ale nic już nie powiedział. W końcu sama spytałam:

– No więc, co mam robić?

– A co chciałabyś zrobić?

– Wie pan, ja nigdy nie miałam żadnej rodziny!

– A czy to takie ważne?

– Dla mnie nagle się stało.

– Więc jedź do niego. Czy masz jakiś powód, aby tego nie robić?

– Boję się.

– Czego?

– Nie wiem, może tego, że mogłabym zostać lekceważąco potraktowana albo wręcz odrzucona.

– Czy były jakieś spory rodzinne?

– O, tak. Wzajemne zrywanie stosunków, różne takie: „żeby tu więcej twoja noga nie postała… „ Wie pan, co mam na myśli.

– Czy twoja matka sugerowała, że powinnaś tam pojechać?

– Nie mówiła dużo na ten temat, ale wspomniała, że są tam jakieś rzeczy, które były jej własnością. Uważała, że powinnam je mieć.

– Co to było?

Powiedziałam mu, o jakie przedmioty chodzi.

– Wiem, że nie jest to nic wielkiego, może nawet niewarte, by dla nich wybierać się w podróż. Ale chciałabym mieć jakąś pamiątkę po matce, coś, co do niej należało. Poza tym – próbowałam obrócić sprawę w żart – te rzeczy mogłyby zapełnić nieco pustej przestrzeni w moim nowym mieszkaniu.

– Myślę, że dążenie do odzyskania twojej własności jest raczej drugorzędnym powodem wyjazdu do Kornwalii. Najważniejsze powinno być to, abyś zaprzyjaźniła się z Grenville’em Baylissem.

– A jeżeli on nie zechce się ze mną zaprzyjaźnić?

– Nic wielkiego się nie stanie. Najwyżej twoja duma dozna pewnego uszczerbku, ale od tego się nie umiera.

– Pan sam mnie w to pakuje.

– Jeśli nie chcesz mojej rady, to po co tu przyszłaś? Trafił w sedno.

– Nie wiem – przyznałam. Roześmiał się.

– Chyba w ogóle mało wiesz! – A kiedy w końcu odpowiedziałam mu uśmiechem, kontynuował: – Słuchaj. Dziś jest czwartek. Idź teraz do domu i dobrze się wyśpij. A jeśli jutro wydaje ci się za wcześnie, możesz jechać do Kornwalii w niedzielę lub poniedziałek. Po prostu jedź tam. Zobacz, jak tam jest, co ten starszy pan porabia. Może to potrwać kilka dni, ale nic nie szkodzi. Nie wracaj do Londynu, dopóki nie zrobisz wszystkiego, co będziesz w stanie zrobić. Jeśli uda ci się odzyskać swoje drobiazgi, tym lepiej, ale pamiętaj, że to nie jest najważniejsze.

– Dobrze. Będę pamiętać.

– No to startuj – wstał. – Mam wystarczająco dużo roboty i bez produkowania „Dobrych rad cioci Zosi” na twój użytek.

– Czy będę mogła wrócić do pracy, kiedy wszystko się wyjaśni?

– Nawet będziesz musiała, bo nie dam sobie rady bez ciebie.

– No to do widzenia.

– Au revoir! – pożegnał mnie, a potem, jakby się jeszcze zreflektował, pochylił się i obdarzył mnie niezdarnym pocałunkiem. – I życzę ci szczęścia!

Wydałam już dość dużo na taksówki, toteż, ciągle z walizką, poszłam piechotą na przystanek autobusowy. Wsiadłam w autobus do Fulham. Po drodze, patrząc niewidzącymi oczyma na szare, zatłoczone ulice, układałam dalsze plany. Tak jak radził Stephen, pojadę do Kornwalii w poniedziałek. O tej porze roku nie będzie trudno o miejsce w pociągu ani o noclegi w Porthkerris. Tymczasem Maggie przypilnuje mi mieszkania. Na myśl o mieszkaniu przypomniałam sobie krzesła, które kupiłam przed wyjazdem do Ibizy. Teraz wydawało mi się, że to było już dawno temu. Jednak jeżeli nie upomnę się o nie, zostaną sprzedane komu innemu, jak odgrażał się tamten antypatyczny młody człowiek. Z tego powodu wysiadłam o kilka przystanków wcześniej, aby móc wstąpić do sklepu i zapłacić za krzesła. Wtedy byłabym pewna, że będą czekać na mnie do mojego powrotu.

Przygotowałam się duchowo na powtórne załatwianie sprawy z młodym człowiekiem w niebieskich dżinsach. Jednak kiedy z dźwiękiem dzwonka weszłam do środka, z pewną ulgą stwierdziłam, że zza biurka na zapleczu wstał inny mężczyzna, starszy, siwy i z ciemną brodą. Po drodze wyciągał okulary w rogowych oprawkach, podczas gdy ja z ulgą postawiłam walizkę na podłodze.

– Dobry wieczór.

– Dobry wieczór. Przyszłam w sprawie krzeseł, które zamówiłam w zeszły poniedziałek. Takie z wiśniowego drzewa, o miękkich oparciach.

– Tak, pamiętam.

– Jedno z nich miało być naprawione.

– Już jest gotowe. Czy chce pani je zabrać?

– Teraz nie, bo mam walizkę, nie miałabym ich jak nieść. Poza tym wyjeżdżam na kilka dni. Myślę, że gdybym teraz za nie zapłaciła, przetrzymałby je pan do mojego powrotu?

– Tak, oczywiście. – Miał przyjemny, głęboki głos, a jego poważna twarz rozjaśniała się w uśmiechu.

Otworzyłam torebkę.

– Czy mogę wypisać panu czek? Mam kartę kredytową.

– Oczywiście. Może pani skorzystać z mego biurka. Proszę, tu jest pióro.