Выбрать главу

Jedyne, co musimy zrobić, to jak najszybciej wysłać cię na Ibizę i zawiadomić pana… – tu zajrzał do listu – Pedersena o twoim przyjeździe. Reszta jest nieważna.

– Nie mogę jechać – wykrztusiłam, składając wargi w podkówkę, a dolna warga zaczęła mi się trząść jak u dziesięcioletniej dziewczynki.

– Dlaczego?

– Ponieważ nie mam dosyć pieniędzy na podróż.

– Och, dziecko drogie, to już moje zmartwienie.

– Ależ nie mogę panu pozwolić…:

– Owszem, możesz, a jeśli będziesz się upierać, zwrócisz mi te pieniądze za pięć lat, kiedy przejmiesz po mnie interes, jeżeli tak ma ci być przyjemniej. A na razie, na miłość boską, nie mów o tym więcej!

Już sięgał po książkę telefoniczną, działając sprawnie, a zarazem nie w swoim stylu.

– Paszport masz? Oczywiście nie będziemy zawracać sobie głowy szczepieniami przeciwko ospie czy czemuś podobnemu. Halo? Brytyjskie linie lotnicze? Chciałbym zarezerwować najbliższy samolot na Ibizę.

Uśmiechał się do mnie, podczas gdy powstrzymywałam łzy i usiłowałam zapanować nad sobą. Jednak czułam się już trochę lepiej. Nie ma to jak mieć pod ręką silnego i sympatycznego mężczyznę, który może przejąć inicjatywę w ciężkich chwilach! Stephen wziął ołówek, przysunął do siebie kartkę papieru i zaczął notować.

– Tak, kiedy? W porządku. Czy możemy zarezerwować miejsce? Dla panny Rebeki Bayliss. Na kiedy przewidziane jest lądowanie na Ibizie? A jaki numer ma ten lot? Bardzo dziękuję. Tak, sam odwiozę ją na lotnisko.

Odłożył słuchawkę i z pewnym zadowoleniem przyglądał się nieczytelnym zygzakom, które zostawił jego ołówek.

– A więc tak: odlot jutro rano, przesiadka w Palmie, około wpół do ósmej jesteś na Ibizie. Podwiozę cię na lotnisko. Nie próbuj znów się wymawiać, bo nie będę czuł się dobrze, dopóki nie zobaczę cię wchodzącej do samolotu. A teraz wyślemy telegram do pana Ottona Pedersena… – znów wziął list do ręki -… w Villa Margareta, Santa Catarina, aby dać mu znać, że przyjeżdżasz. – Uśmiechnął się do mnie tak optymistycznie, że poczułam nagły przypływ nadziei.

– Jak ja się panu kiedykolwiek odwdzięczę? – wyjąkałam.

– Nawet bym tego nie chciał – odrzekł Stephen. – To jeszcze najmniejsza rzecz, jaką mogę dla ciebie zrobić.

Nazajutrz odleciałam samolotem wypełnionym do połowy turystami spragnionymi słonecznego wypoczynku. Mieli nawet ze sobą kapelusze przeciwsłoneczne, toteż gdy w Palmie powitała ich mżawka, nie kryli rozczarowania. Mimo to robili dobrą minę na zasadzie „jutro będzie lepiej”.

Deszcz nie ustawał przez całe cztery godziny, które przesiedziałam w poczekalni. Odlot z Palmy był właściwie przeciskaniem się między grubymi, nabrzmiałymi wilgocią chmurami. Kiedy jednak samolot wzniósł się ponad nie i skierował się w stronę morza, nieco się rozjaśniło. Warstwa chmur zrobiła się cieńsza, potem chmury się rozstąpiły, odsłaniając błękitne wieczorne niebo. W dole wzburzone morze było pocięte – różowymi promieniami zachodzącego słońca.

Było już ciemno, kiedy wylądowaliśmy. Gdy przy wygwieżdżonym niebie schodziłam ze schodków samolotu, czuć było tylko zapach benzyny. Potem, kiedy już szłam wśród kałuż na płycie lotniska do oświetlonego budynku portu lotniczego, czułam na twarzy ciepły powiew wiatru. Niósł on zapach sosen, co przypominało mi wszystkie letnie wakacje, jakie spędzałam za granicą.

Był akurat martwy sezon, toteż samolot nie miał kompletu pasażerów. Odprawa celna i formalności ze służbą imigracyjną nie trwały długo. Z wizą w paszporcie i walizką w ręce przeszłam do hali przylotów.

Jak zwykłe w takim miejscu, były tu grupki oczekujących, którzy stali wokół lub siedzieli przygarbieni na długich, plastykowych ławkach. Rozglądałam się, ale nikt z obecnych w najmniejszym stopniu nie przypominał szwedzkiego pisarza, który miał na mnie czekać. Dopiero mężczyzna kupujący gazetę w kiosku odwrócił się w moją stronę. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, złożył gazetę w kostkę i ruszył w moim kierunku. Po drodze wpychał gazetę do kieszeni marynarki, jakby jej już więcej nie potrzebował. Był wysoki i szczupły, o włosach blond lub siwych – nie można było tego określić w zimnym świetle lamp. Kiedy był już w połowie drogi, uśmiechnęłam się zachęcająco. Zbliżył się i wymówił moje imię: „Rebeka?”, tonem pytającym, jakby nie był pewien, czy to ja.

– Tak.

– Jestem Otto Pedersen.

Podaliśmy sobie ręce, przy czym on złożył lekki ukłon. Teraz dostrzegłam, że miał jasne włosy przyprószone siwizną, twarz szczupłą, kościstą i mocno opaloną, a skórę wysuszoną i pokrytą siecią drobnych zmarszczek wskutek długiego przebywania na słońcu. Jego oczy były wyblakłe, raczej szare niż niebieskie. Na sobie miał czarną koszulę polo i komplet w stylu safari o kolorze płatków owsianych, z luźno zapiętym paskiem i zwisającą klamrą. Pachniał płynem po goleniu i sprawiał wrażenie klinicznej wręcz czystości.

Teraz kiedyśmy się już odnaleźli, nie wiedzieliśmy właściwie, co powiedzieć. Przytłaczały nas smutne okoliczności tego spotkania, a on czuł się równie niepewnie jak ja. Był jednak dobrze wychowany, więc wziął ode mnie walizkę i spytał, czy nie mam więcej bagażu.

– Nie, to wszystko, co mam.

– Chodźmy więc do samochodu. Chyba że poczekasz przy drzwiach, to podjadę bliżej, żebyś nie musiała iść.

– Idę z panem.

– Wóz stoi na parkingu, po drugiej stronie ulicy.

Wyszliśmy więc razem w ciemność. Parking był zapełniony tylko w połowie. Zatrzymaliśmy się obok dużego czarnego mercedesa. Otto otworzył go i rzucił moją walizkę na tylne siedzenie. Potem przytrzymał drzwi, abym mogła wsiąść, a sam obszedł wóz naokoło i zajął miejsce koło mnie.

– Mam nadzieję, że miałaś przyjemną podróż – powiedział uprzejmie, kiedy wyjeżdżaliśmy z dworca lotniczego na szosę.

– Tylko w Palmie musiałam czekać aż cztery godziny.

– No tak, o tej porze nie ma do nas bezpośredniego połączenia.

Przełknęłam ślinę, aby powiedzieć to, co chciałam.

– Muszę wytłumaczyć, dlaczego nie odpowiedziałam od razu na pański list. Widzi pan, zmieniłam mieszkanie i dostarczono mi go dopiero wczoraj rano. To ładnie, że pan napisał do mnie, ale musiał pan się dziwić, że nie odpisywałam.

– Przypuszczałem, że musiało zajść coś takiego. Mówił świetnie po angielsku, a jego szwedzkie pochodzenie zdradzała tylko wymowa samogłosek oraz pewien formalizm w sposobie wysławiania.

– Kiedy dostałam pana list, przestraszyłam się, że może to już za późno…

– Nie, nie jest za późno – odparł Otto, ale coś w jego głosie zmusiło mnie, aby na niego spojrzeć. Jego profil odcinał się ostro na tle świateł ulicznych, a twarz miała wyraz poważny i bez uśmiechu.

– Czy ona jest umierająca? – spytałam.

– Tak – odpowiedział. – Tak, umiera. – Co jej jest?

– Rak krwi… to znaczy, jak wy to nazywacie, białaczka.

– Jak długo już choruje?

– Około roku. Ale tak naprawdę poważnie rozchorowała się tuż przed Bożym Narodzeniem. Doktor uważał, że transfuzja krwi coś pomoże, więc zawiozłem ją do szpitala, ale wtedy zrobiło się jeszcze gorzej, bo gdy tylko wróciła do domu, dostała paskudnego krwotoku z nosa i musiałem wzywać pogotowie. Zabrali ją z powrotem do szpitala i była tam przez całe święta. Dopiero potem mogłem ją zabrać do domu. To właśnie wtedy napisałem do ciebie.

– Tak chciałabym jeszcze zdążyć! Czy ona wie, że mam przyjechać?

– Nie mówiłem jej o tym, bo wiesz, jak ona lubi niespodzianki, a nie znosi rozczarowań. Obawiałem się, że coś może nie wypalić i nie będzie cię na pokładzie samolotu. – Tu z lodowatym uśmieszkiem dokończył: – Ale na szczęście byłaś.