– To znaczy, że jesteście parą najlepszych przyjaciół pozbawionych jakichkolwiek iluzji.
– Oczywiście – przyznał, zaskoczony tępotą umysłową Alexandra.
– Możliwe, że w nadchodzących latach od czasu do czasu będę wyjeżdżał do Anglii. Czy mógłbym cię wtedy odwiedzić? Oczywiście, odpowiednio ubrany, jak na szkockiego dżentelmena przystało. Co dziwne, w Anglii szkocki akcent nie jest żadną przeszkodą. Uważają nas tam za obcokrajowców, którzy przelali zbyt dużo angielskiej krwi, dzięki czemu w stosunkach z nimi mamy sporą przewagę.
Oczy Lee błysnęły radośnie.
– Och Alexandrze, to byłoby cudowne! Proszę!
Gdy Alexander Kinross nazajutrz wyjeżdżał z Hill End dokładnie w czasie, kiedy dzwony kościelne wzywały wrogów Ruby na niedzielną mszę, myślał tylko o pięknej właścicielce hotelu i jej godnym podziwu synu. Chłopiec był inteligentniejszy, niż przypuszczała matka, chociaż przede wszystkim interesowała go mechanika, nie kultura, jak myślała Ruby. Gdy Lee odkrył, że Alexander wie wszystko o silnikach, ich wyprawa w górę rzeki zmieniła się w długą wymianę pytań i odpowiedzi. Wyjeżdżając z Hill End, Alexander doszedł do wniosku, że gdy w końcu znajdzie żonę, która koniecznie powinna pochodzić z klanu Drummondów, chciałby mieć takiego syna jak Lee.
Kiedy Alexander wrócił do Bathurst, Jimmy Summers był pogrążony po uszy w nauce rachunkowości. Zakupy z listy zostały porobione, wszystko czekało starannie poukładane na podwórku na tyłach domku. Gospodyni była młodą wdową i nazywała się Maggie Murphy. Nie należała do osób zbyt wykształconych, za to sprzątała dom z ogromną energią i wprawą; co więcej, umiała gotować proste, ale smaczne posiłki. Widząc, jak patrzyła na Summersa, a on na nią, łatwo było się domyślić, skąd wieje wiatr, ale ponieważ Summers nie zdradzał swoich zamiarów, Alexander postanowił, że o nic nie będzie pytał. Wszystkiego dowie się w odpowiednim czasie.
Celem następnej wyprawy była rzeka Abercrombie, a po drodze Fish. Znajdowało się tam tylko kilka maleńkich osad poszukiwaczy złota. Alexander szybko zrozumiał, dlaczego: była to wyjątkowo dzika i niemal bezludna kraina.
Jedyna wioska, Oberon, położona była na samym grzbiecie Wielkich Gór Wododziałowych, na granicy między intruzjami granitu na zachodzie i plateau z piaskowca na wschodzie. Przed dotarciem do Oberonu Alexander zobaczył najpiękniejszą dolinę, jaką kiedykolwiek w życiu widział, ale strome, trzystumetrowe urwiska tworzył piaskowiec z triasu, a u podstawy można było znaleźć węgiel i łupek, nie złoto. Mieszkańcy Oberonu żyli z niewielkiej liczby nieustraszonych turystów, którzy chcieli zobaczyć jaskinie, utworzone przez rzekę Fish. Wędrówkę trzeba było odbyć na końskim grzbiecie i pokonać w tym celu trudną ścieżynkę, jednak – jak go zapewniono – jaskinie warte były zobaczenia, gdyż stanowiły ogromny, bajkowy świat wapiennych stalagmitów i stalaktytów.
Zdając sobie sprawę, że będzie to długa wyprawa, Alexander zabrał obładowanego konia (muły nie były w stanie pokonać wąskiej drożyny) i niewiele po drodze jadł; nie mógł liczyć na zwierzynę, zwłaszcza że nie miał ochoty na niewielkie kangury, których tam nie brakowało. Nie było natomiast zwierzyny płowej ani królików, brakowało też jadalnych roślin. Alexander nawet nie wyjmował kolta. Miał ze sobą mapę, którą kupił w Bathurst, ale brakowało na niej nazw i dokładniejszych informacji. Gdy wiele kilometrów na południe od Oberonu natknął się na niewielką, ale wartką rzeczkę, która płynęła na zachód, nie mógł znaleźć jej na mapie. Wysokie wzgórza wokół niej nie zostały przez nikogo oczyszczone, nigdzie nie było też widać odchodów owiec ani bydła.
Za to nos Alexandra wypełnił zapach złota! W związku z tym zawrócił konia i pojechał wzdłuż strumienia na zachód, póki nie dotarł na szczyt wodospadu. Woda nie przelewała się tu przez urwisko, nie tworzyła welonu mgły, jedynie opadała po stromym zboczu z jednej półki skalnej na drugą, pokonując w ten sposób około trzystu metrów. Poniżej znajdowała się szeroka dolina; rzeka wiła się na płaskim terenie między łagodniejszymi wzniesieniami z granitowych skał i głazów.
Ktoś częściowo oczyścił dolinę i niższe wzniesienia, ale pod wypas bydła; tak przynajmniej Alexander przypuszczał, ponieważ nigdzie nie było śladów, które świadczyłyby o obecności poszukiwaczy złota. Po zerknięciu na mapę i sprawdzeniu na sekstansie położenia słońca okazało się, że cały ten obszar należy do Korony.
Alexander potrzebował niemal dwóch dni, żeby utorować sobie drogę z wyżyny na dno doliny, gdzie następnie rozbił obozowisko na gołej ziemi, nad rzeką, w miejscu, z którego roztaczał się widok na piękny wodospad. Na pewno jest tu aluwialne złoto – pomyślał – ale mój nos mówi, że we wnętrzu tej góry znajduje się żyła złotonośnego kwarcu. Mój nos… no cóż, jest to równie dobre uzasadnienie jak instynkt.
Przez dwa następne dni wypłukiwał żwir rzeczny. Uzyskał w ten sposób sto uncji aptekarskich * złotego piasku i żwiru. Pora wrócić do Sydney.
Usunął wszelkie ślady swojej obecności, zakopał nawet koński nawóz i rozsypał żwir w miejscach, w których widać było odciski końskich kopyt. Potem ruszył na północny zachód, w kierunku Bathurst, i wjechał do następnego lasu. Niezależnie od tego, jaki squatter „zarządzał” tym skrawkiem ziemi, wyraźnie gdzie indziej miał większe połacie.
Zadawszy od niechcenia w Bathurst pytanie o te tereny, Alexander usłyszał nazwisko „dzikiego właściciela”, który za psi pieniądz dzierżawił większość ziemi między Bathurst a leżącą gdzieś na północy wioską zwaną Crookwell. Jednak Charles Dewy wyraźnie nie próbował zagospodarowywać gór na wschód od nieco łagodniejszych wzgórz, ponieważ, jak powiadał, wyprowadzone tam na popas bydło i owce znikają w nieprzeniknionym buszu – zdradził Alexandrowi przypadkowy rozmówca.
Znając dokładnie długość i szerokość geograficzną miejsca odkrycia złota, uzbrojony dodatkowo we własne pomiary, Alexander wybrał się do Sydney do Departamentu Ziemi.
Tym razem zatrzymał się w eleganckim hotelu przy Elizabeth Street, naprzeciwko Hyde Parku, i zapłacił krawcowi za ekspresowe uszycie odpowiedniego stroju. Mógł być skąpym Szkotem (słowa Ruby wciąż go bolały), ale te konkretne nakłady finansowe uważał za swego rodzaju inwestycję. Dzięki temu, kiedy pojawił się w ministerstwie, nie miał żadnego problemu z umówieniem się na rozmowę z jednym z wysokich urzędników.
– Próbujemy położyć kres panoszeniu się squatterów – powiedział pan Osbert Winfield. – Robimy to z kilku powodów. Po pierwsze, mają sporą władzę polityczną, zbyt wielką w porównaniu ze znacznie liczniejszą populacją Sydney. Po drugie, płacą tylko niewielką opłatę za dzierżawę ziemi, która należy do Korony. Rząd, którego jestem przedstawicielem, chce zachęcić robotników z miast i byłych poszukiwaczy złota do przejmowania niewielkich kawałków ziemi. Och, wystarczająco dużych, żeby to się opłacało, ale nie setek kilometrów kwadratowych.
– Obojętne gdzie? – spytał Alexander.
– Oczywiście, panie Kinross. Wprowadzone w tysiąc osiemset sześćdziesiątym pierwszym roku nowe przepisy prawne, tak zwany akt o podziale ziemi należącej do Korony, skróciły okres dzierżawy „dzikich właścicieli” do pięciu lat. Oczywiście, zawsze mogą ją przedłużyć, ale też może zostać przerwana, jeśli ktoś kupi niezagospodarowany kawałek dzierżawionych terenów.
– Jak można – spytał Alexander naiwnie – kupić taki kawałek ziemi należącej do Korony? Myślę o nabyciu jakiejś działki.
Alexander wyjął mapę z zaznaczoną przez siebie szerokością i długością geograficzną. Mapy ministerstwa były o wiele precyzyjniejsze od tych z Bathurst, ale Alexander był ciekaw, czy znaleziona przez niego rzeka jest opisana jakoś inaczej niż „dopływ Abercrombie”.