Выбрать главу

– Durnie! – zaklął ktoś. – Zostańcie na dole! Tu chociaż nie ma odłamków.

Ale tamci nie zwracali na to uwagi. Nie dowierzali nie umocnionej piwnicy. Mieli rację; tak samo jak ci, którzy pozostali. Była to sprawa przypadku; równie dobrze można było zostać zasypanym, jak zabitym przez odłamek.

Czekali, Żołądek podchodził każdemu do gardła, wstrzymywali oddech. Czekali na następny wybuch. Teraz grzmotnie gdzieś blisko. Ale nie grzmotnęło. Zamiast tego usłyszeli kilka eksplozji znacznie bardziej oddalonych.

– Cholera! – zaklął ktoś. – Gdzie są nasze myśliwce?

– Nad Anglią.

– Stul pysk! – wrzasnął Mucke.

– Nad Stalingradem! – dodał Immermann.

– Stul pysk!

W przerwach między strzałami artylerii przeciwlotniczej słychać było! huk samolotów.

– Są, są! – zawołał Steinbrenner. – To nasze!

Wszyscy nadstawili uszu. Przez wycie silników słabo przeciekał ogień, karabinów maszynowych. Trzy eksplozje nastąpiły jedna po drugiej. Wybuchły bezpośrednio za wsią. Blade światło rozjaśniło piwnicę i w tejże chwili wdarła się do środka rozszalała biel, czerwień i zieleń; ziemia uniosła się i rozpękła wśród burzy grzmotów, błysków i ciemności. W zamierającym huku słychać było krzyki z zewnątrz i trzask walących się murów piwnicy. Graeber wygramolił się spod deszczu padającego tynku. “Cerkiew" – pomyślał i poczuł w sobie taką pustkę, jakby składał się tylko ze skóry, a wszystko inne zostało z niego wyciśnięte. Wejście do piwnicy ocalało; majaczyło szaro w ciemności, gdy oślepione oczy znów odzyskały zdolność widzenia. Graeber poruszył się. Nie był raniony.

– Do diabła! – powiedział obok niego Sauer. – Ależ to było blisko! Chyba cała piwnica jest do chrzanu.

Wyczołgali się. Hałas na zewnątrz wybuchł na nowo. Między jedną a drugą detonacją słychać było wykrzykiwane przez Muckego rozkazy. Odprysk kamienia trafił go w czoło. W migotliwym świetle czerniła się krew spływająca mu po twarzy.

– Jazda! Wszyscy razem! Odkopywać! Kogo brak?

Nikt nie odpowiedział, pytanie było zbyt idiotyczne.

Graeber i Sauer usuwali gruz i kamienie. Robota szła powoli. Przeszkadzały im żelazne belki i wielkie bryły kamienia. Prawie nic nie widzieli, tylko blade niebo i błyski wybuchów.

Graeber odgarnął gruz i poczołgał się wzdłuż zawalonej części piwnicy. Twarzą dotykał niemal rumowiska, a rękami szukał dokoła siebie. Nasłuchiwał z natężeniem, aby poprzez hałas usłyszeć wołanie lub jęki, a jednocześnie obmacywał rumowisko w poszukiwaniu ludzkich członków. To było lepsze niż kopanie na chybił trafił. Dla zasypanych każda sekunda jest droga.

Nagle napotkał rękę, która się poruszała.

– Tu ktoś jest! – zawołał i zaczął usuwać gruz, szukając głowy. Nie mógł jej znaleźć i pociągnął za rękę.

– Gdzie jesteś? Powiedz coś! Odezwij się! Gdzie jesteś? – krzyczał.

– Tu – szepnął tuż przy jego uchu zasypany. – Nie ciągnij. Przywaliło mnie.

Ręka znów się poruszyła. Graeber odrzucał tynk, wreszcie znalazł twarz i dotknął ust.

– Tutaj! – zawołał. – Pomóżcie mi!

Tylko kilku ludzi mogło się pomieścić w kącie i kopać. Graeber usłyszał głos Steinbrennera:

– Posuń się! Pilnuj, żeby mu twarzy nie zasypało! My podejdziemy do niego z tej strony!

Graeber przycisnął się do ściany. Tamci szybko pracowali w ciemności. Rwali i odwalali rumowisko.

– Kto to? – spytał Sauer.

– Nie wiem. – Graeber nachylił się nad zasypanym. – Ktoś ty?

Zasypany odpowiedział coś, ale Graeber nie zrozumiał.

– Żyje jeszcze? – spytał Steinbrenner.

Graeber dotknął twarzy zasypanego. Nie poruszała się.

– Nie wiem – odpowiedział. – Przed paru minutami żył jeszcze.

Znów rozpoczął się zgiełk. Graeber przylgnął niemal do twarzy tamtego.

– Zaraz cię wyciągniemy – zawołał. – Słyszysz mnie?

Zdawało mu się, że czuje na policzku słaby oddech, ale nie był pewien. Nad nim dyszeli ciężko Steinbrenner, Sauer i Schneider.

– Już nie odpowiada.

– Nie możemy kopać. – Sauer uderzył łopatą, aż zadźwięczało. – Dalej są żelazne belki i zbyt wielkie głazy. Potrzebujemy światła i narzędzi.

– Tylko bez światła! – wrzasnął Mucke. – Kto zapali światło, zostanie rozstrzelany.

Sami wiedzieli, że palenie światła w czasie nalotu równa się samobójstwu.

– Głupie bydlę – zaklął Schneider. – Myśli, że wszystkie rozumy pozjadał!

– Nic nie poradzimy. Musimy poczekać, aż się rozwidni.

– Tak.

Graeber przykucnął oparty o ścianę. Wpatrywał się w niebo – wycie z góry wdzierało się do piwnicy. Nie mógł niczego rozpoznać. Słyszał tylko niewidzialną, szalejącą śmierć. Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Nieraz tak wyczekiwał, a bywało już gorzej.

Ostrożnie przesunął ręką po nieznajomym obliczu – wolnym teraz od brudu i pyłu. Dotknął warg, zębów. Otwarte usta zamknęły się. Poczuł lekkie ukąszenie w palce. Zęby zacisnęły się i po chwili puściły.

– On jeszcze żyje!

– Powiedz mu, że dwóch ludzi poszło szukać narzędzi.

Graeber znów dotknął warg zasypanego. Nie poruszały się już. Poszukał ręki wśród gruzu i przytrzymał ją. Ręka również nie odpowiadała. Graeber trzymał ją mocno; to było wszystko, co mógł zrobić. Siedział tak i czekał, aż minie nalot.

Przynieśli narzędzia i wydobyli zasypanego. Był to Lammers, wątły mężczyzna w okularach. Znaleźli także okulary; leżały na ziemi o metr dalej, nie uszkodzone. Ale Lammers nie żył.

Graeber poszedł na wartę ze Schneiderem. Gęste od wybuchów powietrze czuć było spalinami. Część cerkwi zawaliła się. Tak samo dom dowódcy kompanii. Graeber zastanawiał się, czy Rahe ocalał. Potem dostrzegł jego chudą i wysoką sylwetkę w półcieniu za domem; Rahe obserwował prace przy uprzątaniu gruzów cerkwi. Część rannych została zasypana. Reszta leżała na polu, na rozpostartych kocach i płachtach brezentowych. Nie jęczeli. Oczy ich skierowane były do góry. Nie o pomoc. Bali się nieba. Graeber minął świeże leje po bombach. Cuchnęły i wyglądały na śniegu tak czarne, jakby wcale nie miały dna. Kłębiła się w nich mgła. W pobliżu pagórka, gdzie znajdowały się groby, natrafili na mniejszy lej.

– Możemy go użyć na grób – powiedział Schneider. – Mamy dosyć zabitych.

Graeber potrząsnął głową.

– Skąd weźmiesz ziemię, żeby go zasypać?

– Zgarnie się z brzegów.

– To nie wystarczy. Dół i tak pozostanie. Grunt dokoła jest wyższy. Łatwiej będzie wykopać nowe groby.

Schneider podrapał się w rudą brodę.

– Czy groby muszą być zawsze wyższe niż ziemia wokół?

– Chyba nie. To tylko taki zwyczaj.

Poszli dalej. Graeber spostrzegł, że na grobie Reickego brak krzyża. Wybuchy cisnęły go gdzieś w noc.

Schneider zatrzymał się nasłuchując.

– Diabli biorą twój urlop – powiedział.

Teraz nasłuchiwali obaj. Front ożywił się nagle. Nad horyzontem zwisały świetlne parasole i rakiety. Ogień artylerii przybrał na sile i stał się bardziej regularny. Słychać było łomot min.

– Ogień zaporowy – odezwał się Schneider. – To znaczy, że znów nas poślą na pierwszą linię. Nici z urlopu!

– Chyba tak.

Nasłuchiwali nadal. Schneider miał rację. To, co słyszeli, nie brzmiało jak lokalny atak. Była to silna koncentracja artylerii na nie ustabilizowanym froncie. Jutro rano zacznie się prawdopodobnie generalny szturm. W ciągu nocy nadciągnęła mgła i widzialność stawała się coraz gorsza. Rosjanie ruszą naprzód, ukryci za oparem mgły, jak przed dwoma tygodniami, kiedy kompania straciła czterdziestu dwóch ludzi.