– Gdzie jest ta cholerna syrena? – krzyczał Graeber na schodach. – Do szału może doprowadzić!
Zatrzaśnięto bramę. Na chwilę wycie zostało przytłumione.
– Na sąsiedniej ulicy – powiedziała Elżbieta. – Musimy iść do schronu na Karlsplatz. Piwnica w naszym domu jest do niczego.
Po schodach zbiegały cienie z walizkami i zawiniątkami. Ktoś zapalił latarkę kieszonkową i oświetlił twarz Elżbiety.
– Niech pani idzie z nami, jeśli pani jest sama!
– Nie jestem sama.
Mężczyzna popędził dalej. Bramę znów raptownie otwarto. Zewsząd z domów wypadali ludzie, jakby z pudełka wytrząsano cynowych żołnierzyków. Komendanci obrony przeciwlotniczej wykrzykiwali rozkazy. Jakaś kobieta w czerwonym jedwabnym szlafroku i z rozwiązanymi żółtymi włosami pędziła jak amazonka. Kilku staruszków potykało się wzdłuż ścian; mówili coś, ale w rozszalałym hałasie nic nie było słychać – jakby zwiędłe usta bezgłośnie przeżuwały na papkę martwe słowa.
Dotarli do Karlsplatz. Przed wejściem do schronu cisnął się podniecony tłum. Komendanci obrony przeciwlotniczej uganiali dokoła jak owczarki, usiłując zaprowadzić porządek. Elżbieta przystanęła.
– Spróbujemy przecisnąć się z boku – powiedział Graeber.
Potrząsnęła głową.
– Poczekajmy tutaj.
Ciemny tłum wpełzał w ciemność schodów i znikał pod ziemią. Graeber spojrzał na Elżbietę. Była nagle tak spokojna, jakby ją to wszystko nic a nic nie obchodziło.
– Odważna jesteś.
Uniosła wzrok.
– Nie, to tylko strach przed schronem.
– Prędzej! Prędzej! – krzyczał komendant obrony przeciwlotniczej. – Na dół! Czekacie na specjalne zaproszenie?
Schron był wielki, niski i solidnie zbudowany, ze sztolniami, bocznymi korytarzami i światłem. Stały tu ławki, a niektórzy ludzie mieli ze sobą materace, koce, walizki, paczki i składane krzesełka; życie pod ziemią przybrało już zorganizowane formy. Graeber rozejrzał się. Po raz pierwszy był w schronie przeciwlotniczym z cywilami. Po raz pierwszy z kobietami i dziećmi. I po raz pierwszy – w Niemczech.
Niebieskawe, blade światło odbarwiało twarze i nadawało im wygląd topielców. W pobliżu zauważył Graeber kobietę w czerwonym szlafroku. Szlafrok przybrał teraz fioletowy, a włosy jej – zielonkawy odcień. Spojrzał na Elżbietę. Jej twarz także wydawała się szara i zapadnięta, oczy tkwiły głęboko w cieniach oczodołów, a włosy były martwe i bez połysku. “Topielcy – pomyślał. – Zatopieni w kłamstwie i strachu, zagnani pod ziemię i skłóceni ze światem, jasnością i prawdą".
Naprzeciwko niego przysiadła jakaś kobieta z dwojgiem dzieci, które przytuliły się do jej kolan. Twarze ich były płaskie i bez wyrazu, jak zamrożone. Tylko oczy żyły. Lśniły w odblasku światła, wielkie i szeroko otwarte; gdy wycie i szaleńczy łoskot artylerii przeciwlotniczej wzmagały się i potężniały, zwracały się w stronę wejścia, potem kierowały się na niską powałę, na ściany i znów z powrotem na wejście. Nie poruszały się prędko i gwałtownie, śledziły zgiełk jak oczy sparaliżowanych zwierząt, ociężale, a jednak przelotnie, szybko i w jakimś głębokim transie zarazem, krążyły i śledziły, a mdłe światło odbijało się w nich. Nie widziały ani Graebera, ani nawet matki; zdolność poznawcza i siła przekazywania były z nich wymazane; w bezosobowej czujności śledziły coś, czego nie mogły dostrzec: grzmot, który mógł oznaczać śmierć. Dzieci nie były już tak małe, aby nie odczuwać niebezpieczeństwa, a jeszcze nie na tyle dorosłe, aby udawać zbędną odwagę. Były czujne i bezbronne – wydane na pastwę losu.
Graeber spostrzegł nagle, że nie tylko dzieci tak się zachowują; oczy dorosłych wędrowały tą samą drogą. Twarze i ciała ich były nieruchome. Nasłuchiwały nie tylko uszy, lecz także przygarbione plecy, uda, kolana, podparte ramiona i dłonie. Nasłuchiwali bez ruchu i tylko oczy śledziły hałas, jakby posłuszne niedosłyszalnemu rozkazowi.
Wtedy zwietrzył strach.
Niepostrzeżenie zmieniło się coś w przytłaczającej atmosferze. Łoskot na zewnątrz trwał nadal, ale zdawało się, jakby skądś dochodził świeży powiew. Drętwota ustąpiła. Korytarz nie był już pełen skulonych ciał; był teraz pełen ludzi, którzy już nie robili wrażenia uległych i otępiałych, którzy podnieśli głowy, poruszali się i spoglądali na siebie. Znowu mieli twarze, a nie maski.
– Polecieli dalej – odezwał się jakiś staruszek obok Elżbiety.
– Mogą jeszcze zawrócić – zaoponował ktoś. – Tak robią. Zakreślą koło i powrócą znowu, gdy wszyscy wyjdą ze schronów.
Dzieci ożywiły się. Jakiś mężczyzna ziewnął. Skądś wychynął jamnik i węszył dokoła. Niemowlę krzyczało. Ludzie rozpakowywali zawiniątka i zabierali się do jedzenia. Kobieta o wyglądzie walkirii * wrzasnęła donośnie:
– Arnold! Zapomnieliśmy zamknąć gaz! Jedzenie na pewno się spaliło. Dlaczego o tym nie pomyślałeś?
– Niech się pani uspokoi – powiedział staruszek. – W czasie alarmu lotniczego zamykają dopływ gazu.
– Ładna pociecha! Kiedy znowu puszczą, całe mieszkanie będzie pełne gazu! To jeszcze gorsze!
– W czasie alarmu nie zamyka się gazu – oświadczył jakiś pedantyczny, pouczający głos. – Tylko podczas nalotu.
Elżbieta wyjęła z torebki grzebień i lusterko i przyczesała włosy. W martwym świetle grzebień wyglądał, jakby był z zaschłego atramentu, ale pod jego dotknięciem włosy zdawały się falować i szeleścić.
– Chciałabym już wyjść! – szepnęła. – Tutaj można się udusić.
Pół godziny musieli jeszcze odczekać; wreszcie otwarto drzwi. Ruszyli ku wyjściu. Nad drzwiami wisiały małe, osłonięte lampki. Z zewnątrz padało na schody światło księżyca. Z każdym krokiem naprzód w Elżbiecie zachodziła zmiana – jakby budziła się z letargu. Cienie w oczodołach zniknęły, ołowiany kolor cery ustąpił, miedziane refleksy spłynęły we włosy, skóra stała się znów ciepła i połyskliwa, wracało życie – dyszące pełną piersią, silniejsze niż przedtem, na nowo odzyskane, nie utracone i na krótki czas jakby cenniejsze i barwniejsze.
Stali przed schronem. Elżbieta oddychała głęboko. Poruszała ramionami i głową jak zwierzę wypuszczone z klatki.
– Ach, te masowe groby pod ziemią! – westchnęła. – Jak ja ich nienawidzę! Można się tam udusić! – Gwałtownym ruchem odrzuciła włosy do tyłu. – Już wolę ruiny. Przynajmniej mają niebo nad sobą.
Graeber spojrzał na nią. Było w niej coś dzikiego i namiętnego, gdy tak stała przed potężnym, surowym klocem z betonu, którego schody zdawały się prowadzić do piekieł i z którego właśnie się wyrwała.
– Chcesz wrócić do domu? – spytał.
– Tak. Cóż mam robić? Biegać po ciemnych ulicach? Dosyć długo to robiłam.
Szli przez Karlsplatz. Wiatr obskoczył ich jak wielki pies.
– Czy nie możesz się wyprowadzić? – spytał. – Mimo wszystkiego, o czym mówiłaś?
– Dokąd? Czy wiesz o jakimś pokoju?
– Nie.
– Ja też nie. Tysiące są bez dachu nad głową. Dokąd więc mam się przeprowadzić?
– To prawda. Teraz już za późno.
Elżbieta przystanęła.
– Nie wyniosłabym się, nawet gdybym miała dokąd. Wydawałoby mi się, że zostawiłam ojca na łasce losu. Czy nie możesz tego zrozumieć?
– Tak.
Szli dalej. Graeber miał jej nagle dosyć. Niech robi, co chce. Był znużony i zniecierpliwiony i naraz doznał uczucia, że właśnie w tej chwili rodzice szukają go na Hakenstrasse.
– Muszę iść – powiedział. – Jestem umówiony i już się spóźniłem. Dobranoc, Elżbieto.