Oczy marabuta nabrały życia.
– Służę natychmiast, proszę pana – powiedział z nagłym szacunkiem i nachylił się. – Przypadkowo mamy trochę ostendzkich fląder. Zupełnie świeżych. Do tego może belgijską sałatę i kartofelki z pietruszką?
– Doskonale. A co pan ma na zakąskę? Kawior oczywiście nie nadaje się do wina.
Marabut ożywił się jeszcze bardziej.
– Naturalnie, że nie. Ale mamy trochę sztrasburskiego pasztetu z gęsich wątróbek z truflami…
Graeber skinął głową.
– A potem poleciłbym kawałek holenderskiego sera. Podkreśla bukiet wina…
– Wyśmienicie.
Marabut odszedł, podniecony. Przedtem uważał Graebera za żołnierza, który się tu przypadkowo zabłąkał, teraz widział w nim znawcę, który tylko przypadkowo był żołnierzem.
Elżbieta przysłuchiwała się w zdumieniu.
– Ernst, skąd ty to wszystko wiesz?
– Od mojego kolegi Reutera. Jeszcze dziś rano nie miałem o tym zielonego pojęcia. On jest tak wybornym znawcą, że z tego powodu nabawił się artretyzmu. To ratuje go teraz przed pójściem na front. Tak więc, jak zawsze, grzech zostaje nagrodzony.
– Ale te sztuczki z napiwkiem i kartą…
– To wszystko nauki Reutera. On się tu doskonale orientuje. Moja pewność siebie i maniery światowca – to także jego szkoła.
Elżbieta zaśmiała się. Był to ciepły, swobodny i czuły śmiech.
– Na Boga, nie takim zachowałam cię w pamięci!
– Ja ciebie także nie znałem taką, jaką jesteś teraz.
Popatrzył na nią. Jakaż była inna, śmiech zupełnie ją odmienił; jak gdyby nagle rozwarły się wszystkie okna w ciemnym domu.
– To piękna suknia – powiedział nieco zmieszany.
– Mam ją po matce. Wczoraj wieczorem przerobiłam ją jeszcze i dopasowałam. – Zaśmiała się. – Nie byłam tak zupełnie nie przygotowana, jak się wydawało, gdy przyszedłeś.
– Umiesz szyć? Nie wyglądasz na to!
– Bo też dawniej nie umiałam, ale nauczyłam się. Obecnie przez osiem godzin dziennie szyję płaszcze wojskowe.
– Doprawdy? Z nakazu pracy?
– Tak. Zresztą, sama tego chciałam. Może w ten sposób uda mi się pomóc ojcu.
Graeber potrząsnął głową.
– Ta praca nie pasuje do ciebie. Tak samo twoje imię. Skąd ono do ciebie?
– Matka je wybrała. Pochodziła z południowej Austrii, podobna była do Włoszki i miała nadzieję, że będę blondynką o niebieskich oczach, i dlatego postanowiła nazwać mnie Elżbietą. Sprawiłam jej zawód, ale imię zostało.
Nadszedł marabut z winem. Nalewał ostrożnie, trzymając butelkę jak klejnot.
– Podałem państwu bardzo cienkie kryształowe kieliszki – powiedział. – Lepiej w nich widać kolor wina. A może państwo wolą czarki?
– Nie. Wolimy cienkie przezroczyste kieliszki.
Marabut skinął głową i odkrył srebrny półmisek. Różowe plastry pasztetu z gęsich wątróbek z czarnymi truflami otoczone były wieńcem drżącej galarety.
– Prosto z Alzacji – oświadczył z dumą.
– Co za luksus! – zaśmiała się Elżbieta.
– Tak, luksus! – Graeber uniósł kieliszek. – Luksus – powtórzył. – Tak jest! Pod to właśnie będziemy pili, Elżbieto. Przez dwa lata jadłem z blaszanej menażki i nigdy nie byłem pewien, czy zdołam dokończyć posiłku; tak, to nie jest zwykły luksus, lecz znacznie więcej. To jest pokój, bezpieczeństwo, radość i świętowanie – wszystko, czego nie ma na froncie.
Pił, smakował wino, patrzył na Elżbietę – ona także stanowiła część tego wszystkiego. Poczuł nagle, że to jest owo nieoczekiwane, co przynosi lekkość i rozmach, co wyrasta ponad konieczność, niepotrzebne, na pozór zbędne, ponieważ należy do innej, jaśniejszej strony życia, tam gdzie panują zbytek, zabawa i marzenia. Po latach obcowania ze śmiercią wino było nie tylko winem, srebro nie tylko srebrem, muzyka przenikająca do sali – nie tylko muzyką, a Elżbieta nie tylko Elżbietą. Wszystko to były symbole innego życia, życia bez zabijania i niszczenia, życia dla samego życia, które stało się już niemal mitem i beznadziejnym marzeniem.
– Czasami człowiek zupełnie zapomina, że jeszcze żyje – powiedział.
Elżbieta zaśmiała się znowu.
– Właściwie stale o tym pamiętam. Ale co mi z tego?
Podszedł marabut.
– Jak smakuje wino, proszę pana?
– Musi być bardzo dobre. Inaczej nie zastanawiałbym się nagle nad sprawami, o których od dawna już nie myślałem.
– To słońce, proszę pana. Słońce, w którym grona dojrzewały na jesieni. Wino je teraz promieniuje z powrotem. Takie wino nazywamy w Nadrenii monstrancją.
– Monstrancją?
– Tak. Jest jak złoto i promieniuje na wszystkie strony.
– Rzeczywiście.
– Czuje się je już po pierwszym kieliszku, nieprawdaż? Wytłoczone słońce!
– Nawet po pierwszym łyku. Wcale nie idzie do żołądka. Od razu uderza do głowy i zmienia świat.
– Pan zna się na winie, proszę pana! – Marabut pochylił się poufale. – Tam, przy stoliku na prawo, mają to samo wino. Ci ludzie leją je w siebie, jakby to była woda. Powinni pić Liebfrauenmilch *!
Odszedł, z niesmakiem spoglądając na tamten stół.
– Dzisiejszy dzień wydaje się przychylny dla oszustów, Elżbieto – powiedział Graeber. – Jak ci smakuje to wino?
Odchylona do tyłu, przeciągnęła się.
– Czuję się jak ktoś, kto umknął z więzienia. I jak ktoś, kto za oszustwo wkrótce znów zostanie zamknięty.
Zaśmiał się.
– Tacy już jesteśmy! Pełni lęku przed naszymi uczuciami. A jeśli zdajemy sobie z nich sprawę, wydaje się nam, że jesteśmy oszustami.
Marabut przyniósł flądry i sałatę. Graeber przyglądał mu się, jak usługuje; całkowicie odprężony, czuł się jak ktoś, kto przypadkowo wstąpił na cienką warstwę lodu i ku swemu zdumieniu stwierdził, że jest dość mocna. Wiedział, że lód jest cienki i że wkrótce się załamie, ale na razie utrzymywał go, i to wystarczało.
Jedno jest dobre – powiedział. – Kiedy człowiek tak długo leżał w gnoju, potem wszystko wydaje się nowe i podniecające, jakby przeżywał to po raz pierwszy. Wszystko – nawet kieliszek i biały obrus.
Marabut podniósł butelkę. Traktował ich teraz po macierzyńsku.
– Na ogół do ryby podaje się mozelskie wino – oświadczył. – Ale flądra to co innego. Smakuje niemal jak orzech. Do tego prawdziwym objawieniem jest wino reńskie, nieprawdaż?
– Bez wątpienia.
Kelner skinął głową i oddalił się.
– Ernst – spytała Elżbieta. – Czy będziemy w stanie zapłacić za to wszystko? Przecież to na pewno bardzo drogie.
– Możemy zapłacić. Przywiozłem żołd za dwa lata wojny. Nie na długo musi mi starczyć. – Graeber zaśmiał się. – Tylko na bardzo krótkie życie. Dwa tygodnie. A na to wystarczy na pewno.
Stali przed bramą. Wiatr uspokoił się, mgła znów zgęstniała.
– Kiedy musisz wracać? – spytała Elżbieta. – Za dwa tygodnie?
– Mniej więcej.
– To prędko.
– Prędko, a zarazem jeszcze bardzo długo. Czas zmienia się co chwila. W okresie wojny ma inne wymiary niż w okresie pokoju. Ty zapewne też o tym wiesz; przecież i tutaj jest front, tak jak tam.
– To nie to samo.
– A jednak. Dzisiejszy wieczór był moim pierwszym prawdziwym dniem urlopu. Niech Bóg błogosławi marabuta i Reutera, i twoją złocistą suknię, i wino.
– I nas – dodała Elżbieta. – Przydałoby się.
Stała przed nim. Mgła osiadła w jej włosach, a słabe światło migotało w nich. Iskrzyło się na sukni, a twarz jej była wilgotna jak owoc. Nagle ciężko mu było rozstać się z nią, zerwać pajęczynę tkliwości, odprężenia, ciszy i podniecenia, która tak niespodzianie rozpięła się nad wieczorem, i wracać do smrodu i dowcipów koszarowych, do beznadziejności czekania i rozmyślań nad przyszłością.