Выбрать главу

– Cholera! – warknął Muller. – Nie umiecie celować?

– To Hirschland, panie poruczniku – zameldował Steinbrenner.

– Nie, to nie Hirschland – odezwał się Graeber.

– Milczeć! – wrzasnął Mucke. – Czekajcie, aż was zapytają. – Spojrzał na Mullera. Podporucznik stał nieruchomo, był bardzo blady. Mucke pochylił się nad pozostałymi Rosjanami. Jednemu z nich przyłożył rewolwer za ucho i strzelił. Głowa odskoczyła i znów spoczęła bezwładnie. Mucke schował rewolwer, obejrzał rękę i owinął ją wyciągniętą z kieszeni chustką.

– Trzeba zajodynować – powiedział Muller. – Gdzie tu jest sanitariusz?

– W trzecim domu na prawo, panie poruczniku.

– Idźcie tam zaraz.

Mucke oddalił się. Muller popatrzył na trupy. Kobieta leżała na rozmiękłej ziemi twarzą w dół.

– Wrzućcie ją do dołu i zasypcie – powiedział. Był strasznie rozdrażniony, sam nie wiedząc dlaczego.

II

W ciągu nocy dudnienie artylerii na horyzoncie znowu się wzmogło. Niebo było czerwone, a błyski wystrzałów stały się wyraźniejsze. Przed dziesięcioma dniami pułk wycofano z frontu na odpoczynek. Ale Rosjanie podchodzili coraz bliżej. Front przesuwał się z każdym dniem. Nie istniały już jakieś dokładne linie. Rosjanie atakowali. Atakowali już od miesięcy. I od miesięcy pułk znajdował się w odwrocie.

Graeber obudził się. Przez chwilę nasłuchiwał grzmotów, próbował znowu zasnąć, nie zdołał jednak. Po jakimś czasie wciągnął buty i wyszedł na dwór.

Noc była jasna i niezbyt mroźna. Zza lasu na prawo dochodziły odgłosy detonacji. Jak przezroczyste meduzy wisiały w powietrzu rakiety świetlne, rozsiewające jarzące się krople. Gdzieś dalej reflektory polowały na samoloty.

Graeber przystanął i spojrzał w górę. Bezksiężycowe niebo usiane było gwiazdami. Nie widział ich; widział tylko, że to noc wymarzona dla lotników.

– Piękna pogoda na urlop – rozległ się obok czyjś głos. Był to Immermann, który stał na warcie. Pułk znajdował się wprawdzie poza linią frontu, ale partyzanci docierali wszędzie, toteż co noc wystawiano warty.

– Za wcześnie przyszedłeś. Jeszcze pół godziny do zmiany. Idź, połóż się. Już ja cię obudzę. W twoim wieku zawsze można spać. Ile masz lat? Dwadzieścia trzy?

– Tak.

– No więc?

– Nie jestem zmęczony.

– Gorączka przedurlopowa, co? – Immermann spojrzał badawczo na Graebera. – Swoją drogą, masz szczęście! Urlop!

– Jeszcze go nie mam. W ostatniej chwili mogą odwołać wszystkie urlopy. Już trzy razy mnie to spotkało.

– Zdarza się. Od kiedy ci przysługuje?

– Od dziewięciu miesięcy. Zawsze coś włazi w paradę. Ostatnim razem dostałem postrzał lędźwi. Zbyt lekki, aby puścili do domu.

– A to pech! Ale ty chociaż jesteś na liście. Ja – nie. Politycznie niepewny; kandydat do bohaterskiej śmierci i nic więcej. Mięso armatnie i nawóz dla Tysiącletniej Rzeszy.

Graeber obejrzał się.

– Prawdziwie niemieckie spojrzenie! – powiedział Immermann ze śmiechem. – Nie bój się, wszyscy chrapią. Steinbrenner też.

– Wcale o tym nie myślałem – zaperzył się Graeber. O tym właśnie myślał.

– Tym gorzej! – Immermann znowu wybuchnął śmiechem. – To już stało się naszą drugą naturą. Człowiek nawet tego nie spostrzega. Zabawne, że w naszych bohaterskich czasach denuncjanci wyrastają jak grzyby po deszczu. To daje dużo do myślenia, prawda?

Graeber milczał przez chwilę.

– Jeśli tak dobrze wszystko wiesz, powinieneś bardziej wystrzegać się Steinbrennera – powiedział wreszcie z wahaniem.

– Gwiżdżę na Steinbrennera. Więcej on może wam zaszkodzić niż mnie. Właśnie dlatego, że nie jestem ostrożny. U takich jak ja to oznaka szczerości. Za dużo wazeliny budziłoby tylko nieufność bonzów. Stara dewiza byłych partyjniaków: nie zwracać na siebie uwagi.

Graeber chuchał w dłonie.

– Zimno – odezwał się.

Wolał nie wdawać się w dyskusje polityczne. Lepiej było nie wtrącać się do niczego. Chciał dostać urlop, to wszystko, po co więc ryzykować? Immermann miał rację: nieufność stała się najbardziej powszechnym zjawiskiem w Trzeciej Rzeszy. Prawie nigdzie człowiek nie czuł się całkiem bezpiecznie. A jeśli człowiek nie czuje się bezpiecznie, winien trzymać język za zębami.

– Kiedy byłeś w domu po raz ostatni? – zapytał Immermann.

– Mniej więcej przed dwoma laty.

– Cholernie dawno. Zdziwisz się.

Graeber nic nie odpowiedział.

– Zdziwisz się – powtórzył Immermann. – Tyle tam zmian.

– Co za zmiany?

– Duże. Przekonasz się.

Graebera ogarnął strach. Poczuł ściskanie w dołku. Znał to uczucie, opadało go od czasu do czasu nagle i bez uchwytnej przyczyny. Wszystko było możliwe w tym świecie, w którym od dawna już nie było nic pewnego.

– Skąd ty o tym wiesz? – zapytał. – Przecież nie byłeś na urlopie.

– Nie, ale wiem. W karnej kompanii słyszy się więcej niż tutaj.

Graeber wstał. Po co tu przyszedł? Nie chciał się wdawać w żadne rozmowy. Chciał być sam. Ach, gdyby już mógł się stąd wydostać! Ta myśl go opętała. Chciał być sam, sam przez kilka tygodni, sam ze swoimi myślami – nic więcej. Tyle było spraw do przemyślenia. Nie tu – tam, w ojczyźnie. Chciał być sam i z dala od wojny.

– Czas na zmianę warty – odezwał się. – Pójdę po swoje graty i zbudzę Sauera.

Dudnienie na horyzoncie przewalało się nadal w grzmotach i błyskach wybuchów. Graeber wpatrywał się w dal. Jesienią 1941 roku fuhrer oświadczył, że Rosjanie są wykończeni – i tak też wtedy wyglądało. Jesienią 1942 roku powtórzył to jeszcze raz i nadal tak wyglądało. Ale potem nadeszły niezrozumiałe dni pod Moskwą i Stalingradem. Nagle wszystko się zmieniło. Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej Rosjanie znów mieli artylerię. Horyzont znów zaczął grzmieć. Ten grzmot rozbił w puch wszystkie mowy fuhrera i nie ustawał ani na chwilę, pędząc przed sobą niemieckie dywizje drogą odwrotu. Nie mogli tego pojąć, ale nagle rozeszły się pogłoski o odcięciu i poddaniu się całych armii i wkrótce już jasne było dla każdego, że zwycięstwa zamieniły się w ucieczkę. Jak w Afryce, gdy byli już u wrót Kairu.

Graeber ciężkim krokiem szedł drogą wokół wsi. Poświata bezksiężycowej nocy wypaczała wszystkie perspektywy; odbita w śniegu, zacierała proporcje i odległości. Domy jak gdyby się oddaliły, a las przybliżył. Wszędzie wyczuwało się wrogość i niebezpieczeństwo.

Lato roku 1940 we Francji. Spacerek do Paryża. Wycie stukasów nad zaskoczonym krajem. Drogi zatłoczone uchodźcami i armią w rozsypce. Koniec czerwca; pola, lasy, pochód przez nie zniszczony kraj, a potem owo miasto pełne srebrzystego światła, ulic, kawiarni, miasto, które przyjęło ich bez jednego wystrzału. Czy wówczas się zastanawiał? Czy był zaniepokojony? Nie. Wszystko uważał za słuszne. Niemcy, napadnięte przez żądnych wojny wrogów, broniły się – to wszystko. I choć przeciwnik nie był przygotowany, choć prawie nie stawiał oporu – nawet to nie wydawało się dziwne.

A potem, w Afryce, w czasie zwycięskich marszów i podczas nocy spędzanych na pustyni, nocy pełnych gwiazd i chrzęstu czołgów – czy zastanawiał się? Nie, nie myślał o tym nawet w czasie odwrotu. To była Afryka, obcy kraj, między nim a ojczyzną rozciągało się Morze Śródziemne, za nim – Francja, potem dopiero Niemcy. O czym tu było rozmyślać nawet w obliczu porażki? Nie można wszędzie zwyciężać.