Выбрать главу

Reflektory jak białe psy szarpały stargane chmury. Ogień dział przeciwlotniczych trzaskał wśród grzmotów rozdygotanego horyzontu. Płonące samoloty spadały w dół, a złoty grad amunicji świetlnej gonił za nimi i ginął w nieskończoności. Żółte i białe rakiety świetlne wisiały w przestrzeni i gasły, jakby zanurzone w głębokiej wodzie. Potem rozpoczął się od nowa huraganowy ogień.

Był to już dwunasty dzień. W ciągu pierwszych trzech front trzymał się jeszcze. Otoczone zasiekami bunkry przetrwały ogień artyleryjski bez większych uszkodzeń. Potem padły zewnętrzne blokhauzy. Czołgi przerwały front, ale o kilka kilometrów dalej artyleria przeciwpancerna zaryglowała wyłom. Czołgi płonęły w porannej szarzyźnie; kilka z nich przewróciło się, jeszcze przez jakiś czas mełło gąsienicami jak leżące na grzbiecie olbrzymie chrabąszcze. Wysłano karne kompanie, aby ułożyły dojazdy z okrąglaków i naprawiły połączenia telefoniczne. Pracowali niemal bez osłony. W ciągu dwóch godzin stracili przeszło połowę ludzi. Chmary bombowców wyłaniały się z szarego nieba i krążąc nisko i ociężale, atakowały bunkry. Szóstego dnia połowa bunkrów stała się niezdatna do walki; można je było wykorzystać jedynie dla osłony. Siódmej nocy Rosjanie ruszyli do szturmu, zostali jednak odparci. Potem lunął taki deszcz, jakby zbliżał się nowy potop. Żołnierzy nie można już było rozpoznać. Pełzali w lepkich, gliniastych lejach jak insekty, które przybrały tę samą barwę ochronną. Jedynym oparciem kompanii były już tylko dwa wyposażone w karabiny maszynowe, zniszczone blokhauzy, za którymi stało kilka miotaczy min. Pozostali żołnierze przycupnęli w lejach i za szczątkami murów. Jednego bloku bronił Rahe, drugiego – Mass.

Bronili ich przez trzy dni. Drugiego dnia byli już prawie bez amunicji; Rosjanie mogliby swobodnie przemaszerować. Ale atak nie nastąpił. Późnym zmierzchem nadleciało kilka niemieckich samolotów, które zrzuciły amunicję i żywność. Część zrzutów załoga zebrała. Nocą nadeszły posiłki. Bataliony robocze ukończyły budowę drogi z okrąglaków. Podwieziono broń i karabiny maszynowe. W godzinę później nastąpił niespodziewany atak, bez przygotowania artyleryjskiego. Rosjanie wyłonili się nagle o pięćdziesiąt metrów przed liniami. Część granatów ręcznych nie wybuchła. Rosjanie przedarli się.

W błyskach eksplozji Graeber spostrzegł przed sobą hełm, a pod nim białka oczu, rozwarte usta, a wyżej, jakby sękaty żywy konar – uniesione do rzutu ramię; strzelił, wyrwał stojącemu obok rekrutowi granat ręczny, z którym tamten nie mógł sobie poradzić, i rzucił. Granat wybuchł.

– Odkręcaj zapłony, idioto! – wrzasnął Graeber na rekruta. – Dawaj! Nie odciągaj!

Następny granat nie eksplodował. “Sabotaż – przemknęło Graeberowi przez myśl. – Sabotaż więźniów, który teraz kieruje się przeciwko nam!" Rzucił następny, skulił się, ujrzał nadlatujący granat rosyjski i zagrzebał się w błocie; uczuł podmuch wybuchu jak chlaśnięcie batem i plusk błota, które go uderzyło. Sięgnął za siebie i krzyknął:

– Jazda! Prędko! Dawaj! – A gdy ręka jego pozostała pusta, odwrócił głowę i spostrzegł, że nie było tu rekruta, a błoto na jego ręku to kawały ludzkiego mięsa. Zsunął się w dół, szukał, znalazł pas, wyrwał pozostałe dwa granaty, zauważył cienie pomykające nad brzegiem leja, skaczące, biegnące dalej; skulił się…

“Niewola – pomyślał. – Niewola. Wpadłem." Ostrożnie wyczołgał się na skraj leja. Błoto chroniło go, póki leżał bez ruchu. W blasku rakiety świetlnej zobaczył klejące się wszędzie szczątki rekruta; nogę, gołe ramię, rozszarpane ciało. Chłopak dostał granatem w brzuch; ciało jego wchłonęło wybuch i uratowało Graebera.

Graeber leżał nie wychylając głowy ponad skraj leja. Widział karabin maszynowy strzelający z prawego blokhauzu. Później karabin zaczął strzelać także i z lewego. Póki strzelały, nie był zgubiony. Trzymały odcinek pod ogniem krzyżowym. Rosjanie już się nie pokazali. Widocznie tylko część ich się przedarła. “Muszę się dostać za blokhauz" – pomyślał. Bolała go głowa, był na poły ogłuszony, ale w głębi czaszki zachował zdolność jasnego, ścisłego i przenikliwego myślenia. To właśnie stanowiło różnicę między doświadczonym żołnierzem a rekrutem; u rekruta wszystko zamieniało się W panikę, dlatego łatwiej ginął. Na wypadek gdyby powrócili Rosjanie, Graeber miał zamiar udawać zabitego. Trudno byłoby odkryć go w błocie. Lecz im bliżej zdoła pod osłoną ognia dotrzeć do blokhauzu, tym lepiej będzie dla niego później.

Prześliznął się do następnego dołu, stoczył na dno – woda zalała mu usta. Po chwili poczołgał się dalej. W następnym leju leżały dwa trupy. Zaczekał. Potem usłyszał huk granatów i ujrzał wybuch w pobliżu lewego bunkra. Rosjanie przedarli się tam i atakowali teraz z dwóch stron. Migotały wystrzały karabinów maszynowych. Po jakimś czasie detonacje granatów ustały, ale z blokhauzu strzelano nadal. Graeber pełzł dalej. Wiedział, że Rosjanie powrócą. Będą szukali żołnierzy w dużych lejach; w mniejszych był bardziej bezpieczny. Dotarł do jednego z nich i położył się na dnie. Spadł krótkotrwały, rzęsisty deszcz. Ogień karabinów maszynowych zamierał. Znów odezwały się działa. Celny pocisk trafił w prawy blokhauz; wydawało się, że wyleciał w powietrze. Ranek nadszedł mokry i późny.

Graeberowi udało się przedostać jeszcze przed pierwszym brzaskiem. Za rozwalonym czołgiem natknął się na Sauera i dwóch rekrutów. Nos Sauera krwawił. Granat wybuchł bardzo blisko nich. Jeden z rekrutów miał rozdarty brzuch. Wnętrzności wypłynęły na wierzch. Deszcz padał teraz do środka. Nie mieli czym opatrzyć rannego. Było to zresztą bezcelowe. Im prędzej umrze, tym lepiej. Drugi rekrut złamał nogę, wpadł do leja. Trudno zrozumieć, jak mógł złamać nogę w miękkim błocie. W pękniętym przez środek wypalonym czołgu widać było czarne szkielety załogi. Jeden zwieszał się górną połową ciała na zewnątrz. Twarz miał tylko na wpół spaloną; druga połowa była nabrzmiała, czerwona i fioletowa, i popękana. Zęby świeciły przy tym biało jak lasowane wapno.

Przedostał się do nich łącznik z lewego bunkra.

– Zbiórka koło bunkra – wycharczał. – Czy tam w lejach jest jeszcze ktoś?

– Nie mam pojęcia. Gdzie sanitariusze?

– Zabici lub ranni.

Żołnierz poczołgał się dalej.

– Sprowadzimy ci sanitariusza – powiedział Graeber do rekruta, któremu deszcz padał do brzucha. – Albo przyniesiemy opatrunki. Wrócimy tu.

Rekrut nie odpowiedział. Leżał w rozmiękłej glinie, bardzo mały, z pobladłymi wargami.

– Po tym błocie nie możemy cię ciągnąć na płachcie – zwrócił się Graeber do drugiego, ze złamaną nogą. – Oprzyj się na nas i spróbuj skakać na zdrowej nodze.

Wzięli go między siebie i potykając się przemykali od dołu do dołu. Długo to trwało. Rekrut jęczał, gdy padali na ziemię. Noga wykręciła się. Nie mógł już dalej iść. Zostawili go za kawałkiem muru w pobliżu bunkra i położyli jego hełm na murze, aby sanitariusze mogli go odnaleźć. Obok leżeli dwaj Rosjanie; jeden miał urwaną głowę, drugi przewrócił się na brzuch, a glina pod nim była czerwona.

Zobaczyli jeszcze więcej Rosjan. Potem natknęli się na swoich poległych. Rahe był ranny. Lewą rękę miał prowizorycznie zabandażowaną. Trzej ciężko ranni leżeli na deszczu, przykryci płachtą brezentową. Zabrakło już materiałów opatrunkowych. W godzinę później nadleciał junkers i zrzucił kilka paczek. Spadły zbyt daleko, za liniami rosyjskimi.

Nadeszło jeszcze siedmiu żołnierzy. Reszta zebrała się w prawym bunkrze. Podporucznik Mass poległ. Feldfebel Reinecke objął komendę. Pozostało im już niewiele amunicji. Miotacze min były zniszczone. Ale dwa ciężkie i dwa lekkie karabiny maszynowe funkcjonowały jeszcze.