Выбрать главу

Przedarło się do nich dziesięciu ludzi z karnej kompanii. Przynieśli amunicję i konserwy i zabrali rannych. Mieli ze sobą nosze. O sto metrów dalej dwaj z nich wylecieli w powietrze. Przez cały ranek ogień artyleryjski odcinał wszelką niemal łączność.

W południe przestało padać. Wyjrzało słońce. Natychmiast zrobiło się gorąco. Błoto zeskorupiało.

– Będą atakować lekkimi czołgami – powiedział Rahe. – Do diabła, gdzie nasze działa przeciwpancerne? Musimy je mieć, bez nich jesteśmy zgubieni.

Ogień nie ustawał. Po południu nadleciał znowu transportowy junkers eskortowany przez messerschmitty. Pojawiły się szturmowce rosyjskie i przypuściły atak. Dwa zostały zestrzelone. Potem spadły dwa messerschmitty. Junkers nie zdołał się przedrzeć. Zrzucił swój ładunek daleko na tyłach. Messerschmitty walczyły; choć szybsze od Rosjan, musiały zawrócić, gdyż rosyjskich samolotów było trzy razy więcej.

Następnego dnia trupy zaczęły cuchnąć. Graeber siedział w bunkrze. Zostało ich już tylko dwudziestu dwóch. Tyle samo mniej więcej zebrał Reinecke po drugiej stronie. Pozostali byli zabici lub ranni. Przedtem było ich stu dwudziestu.

Graeber siedział i czyścił broń. Pokrywało ją błoto. Nie myślał o niczym innym. Zamienił się w automat. Nie pamiętał o przeszłości. Siedział i czekał, spał i budził się, i był gotów się bronić.

Czołgi ukazały się następnego ranka. Przez całą noc artyleria, miotacze min i karabiny maszynowe ryglowały linię. Przewody telefoniczne reperowano kilkakrotnie, lecz wciąż na nowo były przerywane. Zapowiedziane posiłki nie mogły się przedostać. Niemiecka artyleria była już bezsilna. Rosyjski ogień okazał się śmiertelny. Bunkier trafiony został jeszcze dwukrotnie, ale wciąż się trzymał. Nie był to już właściwie bunkier, lecz betonowy kloc zataczający się w błocie jak okręt targany burzą. Pół tuzina bliskich eksplozji wstrząsnęło nim w posadach, Żołnierze przewracali się na ściany, gdy unosił go wybuch.

Graeber nie miał czym opatrzyć powierzchownego postrzału w ramię. Miał jeszcze trochę koniaku i oblał nim ranę. Bunkier nadal kołysał się i dygotał. Nie był już okrętem wstrząsanym burzą, lecz łodzią podwodną z martwymi maszynami, przewalającą się na dnie morza. Czas także już nie istniał. Został zgładzony. Graeber przykucnął w ciemności i czekał. Nie było już w Niemczech miasta, w którym żył przed paru tygodniami. Nigdy nie było też urlopu. Ani Elżbiety. Wszystko to wydawało się tylko szalonym urojeniem między śmiercią a śmiercią – półgodzinnym obłędnym snem, w którym rakieta wzbiła się do nieba i zagasła. Istniał już tylko bunkier.

Lekkie czołgi rosyjskie przedarły się. Między nimi i za nimi szła piechota. Kompania przepuściła czołgi i wzięła piechotę w dwa ognie. Rozgrzane lufy karabinów maszynowych paliły dłonie. Strzelali nadal. Rosyjska artyleria nie mogła ich teraz razić. Dwa czołgi zawróciły, podjechały bliżej i otworzyły ogień. Mogły to robić bezkarnie, bunkier nie miał się już czym bronić. Czołgi były zbyt ciężkie dla karabinów maszynowych. Celowali w szczeliny, ale trafić w nie można było tylko przypadkiem. Czołgi wycofały się spod ognia, strzelając nadal. Bunkier dygotał. Beton odpryskiwał całymi kawałami.

– Granaty! – krzyknął Reinecke. Związał je w pęk, przewiesił sobie przez ramię i poczołgał się ku wejściu. Po następnej salwie wypełzł na zewnątrz, kryjąc się za bunkrem.

– Dwa karabiny maszynowe, ostrzeliwać czołgi! – rozkazał Rahe.

Usiłowali osłonić Reineckego, który chciał podkraść się z boku, aby pękiem granatów rozerwać gąsienice czołgów. Było to prawie beznadziejne przedsięwzięcie. Rozpoczął się nękający ogień rosyjskich karabinów maszynowych.

Po chwili jeden z czołgów przestał strzelać. Nikt nie zauważył eksplozji.

– Trafiony! – ryknął Immermann.

Karabiny maszynowe skierowały ogień na drugi czołg, który zawrócił i zniknął.

– Sześć przedarło się – krzyknął Rahe. – Będą tędy wracać. Wszystkie karabiny maszynowe – krzyżowy ogień. Musimy zatrzymać piechotę.

– Gdzie Reinecke? – spytał Immermann, gdy znów zdolni byli myśleć. Nikt nie wiedział. Reinecke nie wrócił.

Trzymali się przez całe popołudnie. Bunkry powoli rozsypywały się w proszek, ale z obu jeszcze strzelano, choć coraz rzadziej. Nie starczało amunicji. Żołnierze jedli konserwy i pili wodę z lejów. Hirschland dostał postrzał w dłoń.

Słońce paliło. Niebo pokrywały wielkie, lśniące chmury. Bunkier czuć było krwią i prochem. Leżące dokoła trupy pęczniały. Kto mógł, spał. Nie wiedzieli, czy już są odcięci, czy też jeszcze mają łączność.

Wieczorem ogień wzmógł się. Potem nagle zamilkł prawie zupełnie. Wypadli z bunkra, oczekując ataku. Nie nastąpił. Nie nastąpił przez dwie godziny. Te dwie spokojne godziny zżarły więcej ich energii niż bitwa.

O trzeciej nad ranem bunkier był już tylko masą skłębionej stali i betonu. Musieli go opuścić i wycofać się. Mieli sześciu zabitych i trzech rannych. Ranionego w brzuch wlekli jeszcze ze sobą kilkaset metrów; potem umarł.

Rosjanie znów atakowali. Kompania miała już tylko dwa karabiny maszynowe. Ostrzeliwali się, ukryci w leju. Potem cofnęli się dalej. Rosjanie uważali ich za silniejszych, niż byli w istocie; to ich uratowało. W czasie drugiego postoju padł Sauer. Dostał postrzał w głowę, zginął na miejscu. Trochę później, gdy biegł skulony, poległ Hirschland. Powoli obrócił się i znieruchomiał. Graeber zaciągnął go do leja. Hirschland osunął się i stoczył na dno. Pierś miał rozdartą pociskami. Obmacując go Graeber znalazł zakrwawiony portfel, który schował do kieszeni. Teraz nie trzeba już było pisać do jego matki, że żyje.

Dotarli do drugiej linii. Po jakimś czasie nadszedł rozkaz dalszego wycofania się. Kompanię zluzowano. Frontem stała się teraz druga linia.

Zebrali się o kilka kilometrów dalej. Kompania liczyła wtedy już tylko trzydziestu ludzi. Następnego dnia uzupełniona została do stu dwudziestu.

Graeber odnalazł Fresenburga w szpitalu polowym. Był to nędznie wyposażony barak. Fresenburg miał strzaskaną lewą nogę.

– Chcą ją amputować – powiedział. – Jakiś tam parszywy młodszy lekarz. Nic innego nie potrafi. Nie zgodziłem się i jutro mają mnie odtransportować. Lepiej, żeby najpierw obejrzał nogę jakiś bardziej doświadczony człowiek.

Leżał na łóżku polowym; druciany kosz chronił kolano. Łóżko stało koło otwartego okna. Widać było przez nie skrawek płaskiej równiny i łąkę kwitnącą czerwono, żółto i niebiesko. W pokoju śmierdziało. Stały tu jeszcze trzy łóżka.

– Co porabia Rahe? – spytał Fresenburg.

– Dostał postrzał w ramię. Kość nie uszkodzona.

– Jest w szpitalu?

– Nie. Został z kompanią.

– Tak sobie pomyślałem. – Fresenburg wykrzywił twarz. Jedna połowa uśmiechała się; druga, ta z blizną, pozostała drętwa. – Wielu nie chce wracać. Rahe też.

– Dlaczego?

– Zrezygnował. Stracił już nadzieję. I wiarę.

Graeber spojrzał na pergaminową twarz przyjaciela.

– A ty?

– Nie wiem. Najpierw z tym trzeba zrobić porządek. – Wskazał na druciany kosz.

Ciepły powiew z łąki wpadł przez okno.

– Dziwne, co? – odezwał się Fresenburg. – Gdy leżał śnieg, myśleliśmy, że w tym kraju nigdy nie nadejdzie lato. A potem nagle nadeszło. I od razu zbyt gorące.

– Tak.

– Jak było w domu?

– Nie wiem. Nie mogę tych rzeczy ze sobą pogodzić. Urlopu i tego, co jest tutaj. Dawniej potrafiłem, teraz już nie. To zbyt krańcowe. Sam już nie wiem, co jest rzeczywistością.

– Kto to wie?

– Sądziłem, że wiem. W domu wszystko wydaje się proste. Teraz już nic nie pojmuję. To zbyt krótko trwało i zbyt odległe od tego, co jest tutaj. W domu myślałem nawet, że nie będę już zabijał.