Выбрать главу

– Wielu już tak myślało.

– Tak. Bardzo cię boli?

Fresenburg potrząsnął głową.

– W tej budzie mają coś, czego się człowiek nie spodziewał: morfinę. Zrobiono mi zastrzyk, jeszcze działa. Bóle odczuwam, ale tak, jakby je miał ktoś inny. Pozostała mi jeszcze jedna lub dwie godziny do myślenia.

– Czy przyjedzie pociąg sanitarny?

– Jest tu sanitarka. Dowiezie nas do najbliższej stacji.

– Wkrótce żadnego z nas już tu nie będzie – powiedział Graeber. – Teraz i ty odchodzisz.

– Może wyłatają mnie jeszcze raz i wrócę.

Spojrzeli po sobie. Obaj wiedzieli, że to nieprawda.

– Chciałbym w to wierzyć – powiedział Fresenburg. – Przynajmniej jeszcze przez tę jedną lub dwie godziny, póki działa morfina. Życie bywa czasem diablo krótkie, co? A potem następuje inne, o którym zupełnie nic się nie wie. To moja druga wojna.

– Co będziesz później robił? Już wiesz? Fresenburg uśmiechnął się przelotnie.

– Nie wiem nawet, co tamci ze mną zrobią. Muszę najpierw odczekać. Nie myślałem, że się stąd wydostanę. Zawsze sądziłem, że tutaj już będzie ze mną koniec. A teraz trzeba się pogodzić z myślą, że jestem tylko kaleką. Nie wiem, czy to lepsze. Tamto wydawało się łatwiejsze. Człowiek skończyłby z tym całym świństwem i nic by go już nie obchodziło; zapłaciłby swoją cenę i miał spokój. A teraz znów trzeba zaczynać od początku. Człowiek łudzi się, że śmierć wszystko wymaże – i tak dalej. To nieprawda. Jestem zmęczony, Ernst. Spróbuję zasnąć, zanim poczuję, że jestem kaleką. Trzymaj się.

Wyciągnął rękę do Graebera.

– Ty także – powiedział Graeber.

– Oczywiście. Płynę teraz z prądem. Prymitywny pęd życia. Przedtem było inaczej. Ale może to było tylko oszustwo. Zawsze jednak tkwił w tym jeszcze jakiś ułamek skrytej nadziei. Ale to nic. Człowiek wciąż zapomina, że sam może ze sobą skończyć. Możliwość tę otrzymaliśmy w darze razem z naszym tak zwanym rozumem.

Graeber potrząsnął głową.

Fresenburg uśmiechnął się swym półuśmiechem.

– Masz rację – powiedział. – Tego nie zrobimy. Raczej postaramy się, aby to wszystko nigdy już nie mogło się powtórzyć. I aby to urzeczywistnić, gotów byłbym nawet ponownie chwycić za broń.

Głowa jego opadła na poduszkę. Wyglądał na bardzo wyczerpanego. Gdy Graeber znalazł się przy drzwiach, Fresenburg zamknął już oczy.

Graeber poszedł z powrotem do swojej wsi. Blada zorza wieczorna barwiła niebo. Deszcz przestał padać. Błoto wysychało. Na zapuszczonych polach wyrosły kwiaty i chwasty. Front huczał. Wszystko wydało się nagle bardzo obce i pozbawione wszelkiej więzi. Graeber znał to uczucie; często go doznawał, gdy budził się w nocy i nie wiedział, gdzie jest; zupełnie jakby wypadł z tego świata i bujał gdzieś samotnie w ciemności. Nie trwało to długo. Zawsze znajdował drogę powrotu; ale za każdym razem pozostawało dziwne, lekkie uczucie, że kiedyś nie odnajdzie już tej powrotnej drogi.

Nie doznawał przy tym strachu; wzdrygał się tylko jak małe dziecko opuszczone na olbrzymim stepie, z którego każda droga ucieczki była stokrotnie za długa. Wsunął ręce do kieszeni i rozejrzał się. Wokół widział od dawna znany obraz: ruiny, nie uprawione pola, rosyjski zachód słońca; a po przeciwnej stronie – rozpoczynające się płowe łyskanie frontu. Był to, jak zawsze, ten sam obraz, a wraz z nim ów beznadziejny chłód, który przeszywał serce.

W kieszeni namacał listy Elżbiety. Promieniowały z nich ciepło, tkliwość i słodkie wzruszenie miłości. Nie były one jednak lampą łagodnie rozświetlającą uporządkowany dom, lecz błędnymi ognikami nad bagnem, a im dalej usiłował za nimi gonić, tym bardziej grząskie wydawało się bagno. Chciał ustawić lampę, aby odnaleźć drogę powrotu; ale ustawił ją, zanim zbudował dom. Ustawił ją w ruinie; nie zdobiła jej, tylko czyniła jeszcze bardziej beznadziejną. W ojczyźnie o tym nie wiedział. Poszedł za światłem, nie pytał o nic i chciał wierzyć, że wystarczy za nim iść. Okazało się, że to nie wystarczy.

Póki mógł, bronił się przed przyznaniem do tego. Niełatwo było pogodzić się z myślą, że to, co miało go trzymać i nieść, jeszcze bardziej go izoluje. Nie sięgało dostatecznie głęboko. Wzruszało serce, ale go nie trzymało. To małe, prywatne szczęście nie mogło się utrzymać, tonęło w bezdennym bagnie powszechnego nieszczęścia i rozpaczy. Wyjął listy Elżbiety i czytał je, a czerwony odblask zachodzącego słońca oblewał kartki. Znał je na pamięć, odczytywał ponownie i znów czyniły go jeszcze bardziej samotnym, niż był przedtem. Tamto trwało za krótko, a to tutaj za długo. Życie żołnierza liczy się według czasu jego pobytu na froncie, a nie według urlopów.

Schował listy z powrotem. Dołączył je do listów rodziców, które odebrał w kancelarii. Nie było sensu nad tym rozmyślać. Fresenburg słusznie powiedział: wystarczy iść krok za krokiem. Nie należy rozwiązywać zagadki bytu, kiedy się jest w niebezpieczeństwie. “Elżbieta. Dlaczego myślę o niej jak o czymś utraconym? Mam przecież tutaj jej listy! Ona żyje!”

Zbliżał się do wsi. Rozciągała się posępna i spustoszona. Wszystkie te wioski wyglądały podobnie, jakby już nigdy nie miały być odbudowane. Aleja brzozowa prowadziła do ruin białego domu. Dawniej był tu ogród, gdzieniegdzie kwitły jeszcze kwiaty, a nad zaśmieconym stawem stał posążek grającego na flecie fauna; nikt jednak nie przychodził na jego uroczystą biesiadę. Tylko kilku rekrutów przetrząsało sad w poszukiwaniu niedojrzałych czereśni.

XXVII

Partyzanci! – Steinbrenner oblizał wargi i popatrzył na Rosjan. Stali na wiejskim placu. Dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Jedna z nich była młoda. Miała okrągłą twarz i wystające kości policzkowe. Wszystkich czworo dostarczono rankiem.

– Nie wyglądają na partyzantów – powiedział Graeber.

– A jednak są. Po czym możesz poznać, że tak nie jest?

– Nie wyglądają na to. Wyglądają jak biedni chłopi!

Steinbrenner zaśmiał się.

– Gdyby sądzić z wyglądu, w ogóle nie byłoby przestępców.

“To prawda – pomyślał Graeber. – Ty sam jesteś tego najlepszym przykładem." Spostrzegł zbliżającego się Rahego.

– Co mamy z nimi zrobić? – spytał dowódca kompanii.

– Schwytano ich tutaj – odparł feldfebel. – Musimy ich zamknąć, aż nadejdą dalsze rozkazy.

– Na Boga, mamy dosyć kłopotów na głowie. Dlaczego nie odsyłamy ich do pułku?

Rahe nie oczekiwał odpowiedzi. Pułk nie miał już stałego miejsca postoju. W najlepszym wypadku sztab przysłałby kogoś, aby przesłuchał Rosjan, a następnie wydałby zarządzenie, co z nimi dalej począć.

– Za wsią znajdują się zabudowania dawnego dworu – zameldował Steinbrenner. – Jest tam szopa, która ma okratowane okna i żelazne drzwi z zamkiem.

Rahe obrzucił go badawczym spojrzeniem. Wiedział, o czym myśli Steinbrenner. Pod jego eskortą Rosjanie podjęliby zwykłą próbę ucieczki, a to oznaczałoby ich koniec. Za wsią łatwo to było upozorować.

Rahe rozejrzał się.

– Graeber – powiedział – zajmijcie się tymi ludźmi. Steinbrenner zaprowadzi was do tej szopy. Sprawdźcie, czy jest pewna. Zostawcie tam straż i zameldujcie mi potem. Weźcie ludzi ze swego oddziału. Ponosicie całą odpowiedzialność. Tylko wy – dodał.

Jeden z jeńców kulał. Starsza kobieta miała żylaki. Młodsza szła boso. Za wsią Steinbrenner pchnął młodszego z więźniów.

– Hej ty! Biegnij!

Mężczyzna odwrócił się. Steinbrenner parsknął śmiechem i machnął ręką.