Выбрать главу

– Biegnij! Biegnij! Jazda! Wolny!

Starszy mężczyzna powiedział coś po rosyjsku. Tamten nie pobiegł. Steinbrenner nadepnął mu na pięty.

– Biegnij, ścierwo!

– Zostaw – powiedział Graeber. – Słyszałeś, co Rahe rozkazał.

– Możemy ich tu puścić – szepnął Steinbrenner. – Mam na myśli mężczyzn. Dziesięć kroków, a potem strzelamy. Kobiety zamkniemy. Młodszą weźmiemy sobie na noc.

– Daj im spokój. I zmykaj. Ja tu dowodzę.

Steinbrenner obserwował łydki młodej kobiety. Ubrana była w krótką spódnicę, a nogi miała opalone i muskularne.

– Tak czy owak, będą rozstrzelani – oświadczył. – Albo my to zrobimy, albo SD. Z tą młodą możemy się jeszcze zabawić. Tobie łatwo mówić. Dopiero wróciłeś z urlopu.

– Zamknij pysk i pomyśl o swojej narzeczonej! Córce obersturmbannfuhrera SS! – powiedział Graeber. – Rahe kazał ci zaprowadzić nas do szopy, to wszystko.

Szli aleją w stronę białego domu.

– To tutaj – oświadczył Steinbrenner ponuro i wskazał na dobrze zachowaną, niewielką murowaną przybudówkę. Drzwi z żelaznych prętów można było zamknąć z zewnątrz na kłódkę.

Graeber obejrzał przybudówkę. Prawdopodobnie służyła kiedyś za stajnię lub szopę. Podłoga była cementowa. Bez narzędzi więźniowie nie mogli się stąd wydostać; a już przedtem zrewidowano ich, czy nie mają nic przy sobie.

Otworzył drzwi i kazał im wejść. Dwaj rekruci, którzy przyszli wraz z nimi jako straż, stali z gotowymi do strzału karabinami. Więźniowie weszli do szopy jeden za drugim. Graeber zamknął i sprawdził kłódkę. Trzymała.

– Jak małpy w klatce – wyszczerzył zęby Steinbrenner. – Banana! Banana! Chcecie banana, małpy?

Graeber zwrócił się do rekrutów.

– Zostaniecie tu na straży. Jesteście odpowiedzialni za więźniów. Później was zluzują. Czy któryś z was mówi po niemiecku? – spytał Rosjan.

Nie odpowiedzieli.

– Później postaramy się dla was o trochę słomy. Chodź – powiedział Graeber do Steinbrennera.

– Postaraj się dla nich jeszcze o pierzyny.

– Chodź! A wy uważajcie tu!

Zameldował się u Rahego i oświadczył, że więzienie jest pewne.

– Weźcie kilku żołnierzy i obejmijcie straż – powiedział Rahe. – Za kilka dni, gdy sytuacja trochę się uspokoi, mam nadzieję, że pozbędziemy się tych ludzi.

– Tak jest.

– Potrzeba wam więcej niż dwóch żołnierzy?

– Nie. Szopa jest pewna. Mógłbym ich sam pilnować, gdybym został tam na nocleg. Nikt się nie wydostanie.

– Dobrze. Tak też zrobimy. Rekrutów potrzebujemy tutaj, aby ich jeszcze naprędce trochę przeszkolić w technice bojowej. Komunikaty… – Rahe urwał. Źle wyglądał. – Sami zresztą wiecie, co się święci. Idźcie więc.

Graeber zabrał swoje rzeczy. Znał teraz tylko niewielu żołnierzy ze swojego plutonu.

– Zrobili z ciebie dozorcę? – spytał Immermann.

– Tak. Tam będę się mógł przynajmniej wyspać. Lepsze to niż szkolenie tych smarkaczy.

– Nie będziesz miał na to wiele czasu. Wiesz, co się dzieje na froncie?

– Wygląda na plajtę.

– Walczymy skracając linie. Rosjanie wszędzie przerwali front. Od godziny nadchodzą zasrane wiadomości – wielka ofensywa. A tu jest przecież równina. Nie ma nawet gdzie się utrzymać. Tym razem musimy się cofnąć daleko do tyłu.

– Sądzisz, że zrobimy koniec, gdy dojdziemy do granicy Niemiec?

– A ty tak sądzisz?

– Nie.

– Ja też nie. Kto miałby u nas zrobić koniec? Sztab generalny na pewno nie weźmie tego na siebie. – Immermann wykrzywił się w uśmiechu. – Podczas ostatniej wojny udało im się zwalić odpowiedzialność na nowy rząd tymczasowy, który w tym właśnie celu sami utworzyli. Ci idioci nadstawili głowy, podpisali zawieszenie broni i w osiem dni później zostali oskarżeni o zdradę kraju. Dzisiaj tak nie będzie. Totalny rząd – totalna klęska. Nie istnieje druga partia do prowadzenia rokowań.

– Oprócz komunistów – powiedział Graeber z goryczą. – Dosyć często mi to tłumaczyłeś. Ale mnie nie odpowiadają metody żadnej dyktatury, ani tej, ani tamtej. Idę spać. Jedyne, czego bym pragnął w życiu, to myśleć, co chcę, mówić, co chcę, i robić, co chcę. Ale od czasu, gdy rządzą nami Mesjasze, stanowi to znacznie większe przestępstwo niż morderstwo.

Wziął tornister i udał się do kuchni polowej. Wyfasował tam grochówkę, chleb i porcję kiełbasy na kolację; dzięki temu nie potrzebował już wracać do wsi.

Popołudnie było dziwnie spokojne. Rekruci przynieśli słomę i poszli sobie. Choć front huczał, wydawało się, że dzień upłynie spokojnie. Przed szopą rozciągał się zdziczały trawnik, podeptany i zryty granatami; mimo to zielenił się, a na skraju dawnej dróżki rosło kilka kwitnących krzaków.

W ogrodzie, za brzozową aleją odkrył Graeber mały, częściowo zachowany pawilon, z którego mógł obserwować szopę. Znalazł tam nawet kilka książek. Oprawione były w skórę i ozdobione wyblakłymi złoceniami. Deszcz i śnieg tak je zniszczyły, że tylko jedną jeszcze dało się odczytać. Gruby tom zdobiły romantyczne sztychy wyidealizowanych krajobrazów. Tekst był francuski. Graeber powoli przerzucał kartki. Stopniowo uległ urokowi ilustracji. Rozbudziły w nim bolesną i beznadziejną tęsknotę, która utrzymała się jeszcze długo po zaniknięciu książki.

Aleją brzozową poszedł w stronę stawu. Wśród śmieci i wodorostów przysiadł tam grający na flecie faun. Brakowało mu jednego rogu, ale poza tym przetrzymał rewolucję, komunizm i wojnę. Pochodził, podobnie jak książki, z legendarnych czasów sprzed pierwszej wojny, gdy Graebera nie było jeszcze na świecie. Graeber urodził się po pierwszej wojnie, wyrósł w nędzy okresu inflacji i niepokojów lat powojennych i przebudził się w czasie nowej wojny. Okrążył staw, minął pawilon i powrócił do więźniów. Przyjrzał się żelaznym drzwiom. Znać było, że nie wykonano ich dla tej szopy, lecz później dopiero założono. Może dawny właściciel tej posiadłości sam kiedyś oczekiwał za nimi śmierci. Stara kobieta spała. Młoda przykucnęła w kącie. Obaj mężczyźni stali, wpatrując się w południe. Dziewczyna patrzyła przed siebie. Starszy Rosjanin obserwował Graebera. Ten odwrócił się i położył na trawie.

Po niebie przeciągały chmury. W koronach brzóz świergotały ptaki. Niebieski motyl kołysał się nad lejami od granatów z kwiatka na kwiatek. Po chwili przyleciał drugi. Bawiły się ze sobą i goniły nawzajem. Dudnienie frontu narastało. Oba motyle parzyły się i złączone pofrunęły przez gorące, rozsłonecznione powietrze. Graeber zasnął.

Wieczorem rekrut przyniósł jedzenie dla więźniów. Była to grochówka z obiadu rozcieńczona wodą. Rekrut czekał, aż więźniowie zjedzą, po czym zabrał miski. Przyniósł też dla Graebera jego przydział papierosów – więcej niż zwykle. Był to zły znak. Lepsze jedzenie i więcej papierosów dawano jedynie, gdy nadchodziły ciężkie dni.

– Na dziś wieczór wyznaczono nam dwie godziny dodatkowej służby – powiedział rekrut. Spojrzał poważnie na Graebera. – Ćwiczenia bojowe, rzut granatem i walka na bagnety.

– Dowódca kompanii wie, co robi. Bynajmniej nie chce was gnębić.

Rekrut skinął głową. Przyglądał się Rosjanom jak zwierzętom w ogrodzie zoologicznym.

– To są ludzie – powiedział Graeber.

– Tak, Rosjanie.

– Zgoda, Rosjanie. Weź karabin i trzymaj go w pogotowiu. Wypuścimy kobiety, jedną po drugiej.

Graeber powiedział przez kraty:

– Wszyscy do lewego kąta. Niech tu podejdzie stara kobieta. Potem następni wyjdą za potrzebą.

Stary Rosjanin powiedział coś do pozostałych. Usłuchali. Rekrut trzymał karabin w pogotowiu. Stara kobieta podeszła do drzwi. Graeber wypuścił ją i znów zamknął kratę. Kobieta zaczęła płakać. Sądziła, że będzie rozstrzelana.