Выбрать главу

– Powiedz, że nic jej nie zrobimy. Ma tylko załatwić swoją potrzebę – zwrócił się Graeber do starego Rosjanina.

Tamten przemówił do niej. Przestała płakać. Graeber i rekrut zaprowadzili ją za róg, gdzie zachowały się dwie ściany domu. Poczekali, aż wróci, a następnie wypuścili młodą. Szła szybko i lekko. Z mężczyznami sprawa była łatwiejsza. Wyprowadził ich za przybudówkę nie spuszczając z oczu. Młody rekrut z powagą trzymał karabin gotowy do strzału; wysunął dolną wargę, pełen gorliwości i skupienia. Odprowadził ostatniego mężczyznę i zaniknął kłódkę.

– To było denerwujące – powiedział.

– Doprawdy? – Graeber odstawił karabin. – Możesz już odejść.

Poczekał, aż rekrut sobie pójdzie. Potem wyciągnął papierosy i dał staremu po jednym dla każdego. Potarł zapałkę i wsunął ją przez kraty. Wszyscy palili. Papierosy żarzyły się w półmroku, oświecając twarze. Graeber spojrzał na młodą Rosjankę i odczuł nagle nieznośną tęsknotę za Elżbietą.

– Pan… dobry – powiedział stary Rosjanin śledząc jego wzrok. Przywarł twarzą do żelaznych prętów. – Wojna przegrana… dla Niemców… pan dobry człowiek – mówił cicho.

– Bzdura.

– Dlaczego nie… nas wypuścić… iść z nami? – Pomarszczona twarz starego odwróciła się na chwilę ku młodej Rosjance, a następnie znów do Graebera. – Iść z nami… Marusia… schowa… dobre miejsce… żyć. Żyć… – powtórzył natarczywie.

Graeber potrząsnął głową…,,To nie jest wyjście – pomyślał. – To nie. Ale jakie jest wyjście?”

– Żyć… nie zginąć… tylko niewola… – szeptał Rosjanin. – Pan też żyć… dobrze u nas… my niewinni.

Brzmiało to prosto. Graeber odwrócił się. Brzmiało to prosto w łagodnym, zanikającym świetle wieczoru.,,Oni chyba naprawdę są niewinni. Nie znaleziono przy nich broni i nie wyglądają na partyzantów. Oboje starzy na pewno nie. Gdybym ich wypuścił, uczyniłbym coś przynajmniej. Uratowałbym kilku niewinnych ludzi. Ale pójść z nimi nie mogę. Tego się boję równie silnie jak tego, przed czym uciekam." Chodził w koło. Znów podszedł do fontanny. Brzozy odcinały się teraz czarno na tle nieba. Zawrócił. W ciemnościach szopy żarzył się jeszcze papieros. Za prętami blado jaśniała twarz starego Rosjanina.

– Żyć- powiedział. – Dobrze… u nas…

Graeber wsunął resztę swoich papierosów w wielką dłoń Rosjanina. Potem podał mu jeszcze kilka zapałek.

– Masz… palcie… na noc…

– Żyć… pan młody… dla pana wojna skończona… pan dobry człowiek… my niewinni, żyć… pan… my… wszyscy…

Był to cichy, głęboki głos. Zachwalał życie jak pokątny handlarz masło, jak prostytutka miłość. Tkliwie, natarczywie, nęcąco i fałszywie. Jakby je miał na sprzedaż. Graeber czuł, jak głos ten nim targa.

– Zamknij gębę! – krzyknął na starego. – Dosyć tego gadania, bo zamelduję o tym. A wtedy koniec z wami!

Znów podjął obchód. Łoskot frontu spotężniał. Ukazały się pierwsze gwiazdy. Poczuł się nagle bardzo osamotniony i zapragnął leżeć znów w ziemiance wśród smrodu i chrapania kolegów. Miał wrażenie, jakby został przez wszystkich opuszczony i teraz sam musiał powziąć jakąś decyzję.

Położył się w pawilonie na słomie i próbował zasnąć. “Może zdołają uciec – pomyślał – tak, żebym tego nie zauważył". Nic nie pomagało. Wiedział, że nie mogą tego zrobić. Zatroszczyli się o to ludzie, którzy przebudowali szopę.

Front stawał się coraz bardziej niespokojny. Samoloty huczały wśród nocy. Terkotały karabiny maszynowe. Potem dobiegły głuche odgłosy eksplodujących bomb. Graeber nasłuchiwał. Hałas wzmagał się. “Gdybyż zdołali się wydostać!" – pomyślał znowu. Wstał i podszedł do przybudówki. Panowała tam cisza. Więźniowie zdawali się spać. Potem jednak dojrzał niewyraźnie twarz starego Rosjanina i zawrócił.

Po północy nabrał pewności, że na froncie toczy się zażarta bitwa. Ciężka artyleria wstrzeliwała się daleko poza linie. Pociski padały już blisko wsi. Graeber wiedział, jak słabe są ich własne pozycje. Śledził poszczególne etapy walki. Wkrótce do ataku ruszą czołgi. Ziemia drżała teraz pod huraganowym ogniem. Grzmoty przewalały się od horyzontu do horyzontu. Czuł bitwę każdą cząstką swego ciała. Czuł, że wkrótce go dosięgnie, a mimo to w wirze piorunów i błyskawic wydawała się w przedziwny sposób krążyć wokół niego, wokół tego małego białego budynku, w którym przycupnęło czworo Rosjan – jakby w całym tym cyklonie zniszczenia i śmierci oni właśnie stali się nagle punktem centralnym i jakby wszystko od tego zależało, co się z nimi stanie.

Chodził tam i z powrotem, zbliżał się do szopy i zawracał, macał klucz w kieszeni, przewracał się na słomie i dopiero nad ranem zapadł nagle w ciężki, niespokojny sen.

Zerwał się, gdy już szarzało. Na froncie rozpętało się piekło. Ogień artylerii obejmował już wieś i sięgał poza nią. Graeber popatrzył na przybudówkę. Kraty były w porządku. Za nimi poruszali się Rosjanie. Potem spostrzegł nadbiegającego Steinbrennera.

– Odwrót! – krzyczał Steinbrenner. – Rosjanie się przedarli. Zbiórka we wsi. Prędko! Straszny bałagan! Bierz swoje rzeczy! – Zbliżył się. – Tamtych szybko zlikwidujemy.

Graeber poczuł gwałtowne bicie serca.

– Gdzie masz rozkaz? – spytał.

– Rozkaz? Chłopie, gdybyś wiedział, co się dzieje we wsi, nie pytałbyś już o rozkazy! Nie słyszałeś tu odgłosów ofensywy?

– Tak.

– No, to sam wiesz. Jazda! Myślisz, że będziemy taszczyć ze sobą tę bandę? Załatwimy się z nimi przez kraty.

Niebieskie oczy Steinbrennera błyszczały. Skóra na nosie była napięta. Sięgnął ręką do pasa.

– Ja tu ponoszę odpowiedzialność – powiedział Graeber. – Jeśli nie masz rozkazu, to wynoś się.

Steinbrenner się zaśmiał.

– Dobrze. Więc sam ich rozwal.

– Nie – powiedział Graeber.

– Ktoś musi ich zlikwidować. Nie możemy ich wlec ze sobą. Usuń się ze swoimi delikatnymi nerwami. Idź naprzód, ja cię zaraz dogonię.

– Nie – powiedział Graeber. – Nie zastrzelisz ich.

– Nie? – Steinbrenner uniósł brwi. – Nie? – powtórzył powoli. Wiesz, co mówisz?

– Tak, wiem.

– Mówisz, że wiesz? A więc wiesz także, że ty…

Twarz Steinbrennera zmieniła się. Sięgnął po rewolwer. Graeber podniósł karabin i strzelił. Steinbrenner zatoczył się i upadł. Wydał westchnienie jak dziecko. Rewolwer wypadł mu z ręki.

Graeber wpatrywał się w leżące na ziemi ciało. Pocisk artyleryjski przeleciał z wyciem nad ogrodem. Graeber ocknął się, podszedł do szopy, wyjął z kieszeni klucz i otworzył drzwi.

– Idźcie – powiedział.

Rosjanie spojrzeli na niego. Nie dowierzali mu. Odrzucił karabin.

– Idźcie, idźcie – powiedział niecierpliwie, pokazując puste ręce.

Młodszy Rosjanin ostrożnie wysunął nogę. Graeber odwrócił się. Poszedł z powrotem na miejsce, gdzie leżał Steinbrenner.

– Morderca – powiedział, nie wiedząc, kogo ma na myśli. Wpatrywał się w Steinbrennera. Nie czuł nic. – Morderca – powtórzył, mając na myśli Steinbrennera i siebie samego, i wielu innych.

Nagle myśli jego zaczęły gonić jedna za drugą. Wydawało się, że odwalony został jakiś głaz. Coś rozstrzygnęło się ostatecznie. Nie czuł już żadnego ciężaru, tylko jakąś dziwną lekkość. Wiedział, że powinien coś zrobić, ale miał wrażenie, że musi się czegoś przytrzymać, aby nie odlecieć. Kręciło mu się w głowie. Ostrożnie poszedł brzozową aleją naprzód. Musiał zrobić coś nieskończenie ważnego, ale nie mógł tego sprecyzować, jeszcze nie. Było to zbyt odległe i zbyt nowe, i tak oczywiste, że sprawiało ból.