Выбрать главу

– Niczym nie różnimy się od innych ludzi. Jest wojna, to wszystko tłumaczy.

Fresenburg potrząsnął głową i otrzepał laską śnieg z butów.

– Nie, Ernst. Zatraciliśmy zdolność porównywania. Przez dziesięć lat izolowano nas, izolowano w ohydnej, o pomstę do nieba wołającej, nieludzkiej i śmiesznej pysze. Ogłoszono nas narodem panów, któremu inni mają służyć jako niewolnicy. – Zaśmiał się z goryczą. – Naród panów! Słuchał każdego głupca, każdego szarlatana, każdego rozkazu – co to ma wspólnego z narodem panów? Tutaj masz odpowiedź. A trafia ona, jak zwykle częściej niewinnych niż winnych.

Graeber spojrzał na niego zaskoczony. Fresenburg był tutaj jedynym człowiekiem, któremu naprawdę całkowicie ufał. Obaj pochodzili z tego samego miasta i znali się od dawna.

– Jeśli tak dokładnie zdajesz sobie z tego wszystkiego sprawę, dlaczego jesteś tutaj?

– Dlaczego tu jestem? Zamiast siedzieć w obozie koncentracyjnym? Albo być rozstrzelanym za odmowę wykonania rozkazu?

– Nie to miałem na myśli. Ale w 1939 roku byłeś chyba za stary, aby cię powołano do wojska? Czemu więc zgłosiłeś się na ochotnika?

– Wówczas byłem za stary. Od tego czasu dużo się zmieniło. Teraz biorą jeszcze starsze roczniki. Ale nie o to chodzi. To nie jest usprawiedliwienie i nie zmienia faktu, że tu się znalazłem. Człowiek wmawiał sobie wówczas, że nie wolno mu zawieść ojczyzny w czasie wojny, bez względu na to, o co się ona toczy, z czyjej winy wybuchła i kto ją zaczął. To była wymówka, tak samo jak poprzednia, że współpracuje się, aby zapobiec jeszcze gorszym rzeczom. Bo i to była wymówka przed samym sobą. Nic więcej! – Gwałtownie uderzył kijem w śnieg. Pies bezgłośnie odskoczył za cerkiew. – Kusiliśmy Boga, Ernst, rozumiesz?

– Nie – odparł Graeber. Nic chciał rozumieć. Fresenburg milczał przez chwilę.

– Nie możesz tego zrozumieć – powiedział spokojniej. – Jesteś za młody. Znasz tylko ten małpi taniec historii i wojnę – nic więcej. Ale ja brałem udział w poprzedniej wojnie. I pamiętam okres międzywojenny.

Uśmiechnął się znowu; jedna połowa jego twarzy uśmiechała się, druga pozostała nieruchoma. Uśmiech pełzał ku niej jak znużona fala, ale nie mógł jej pokonać.

– Chciałbym być śpiewakiem operowym – powiedział Fresenburg. – Tenorem z pustą głową i przekonywającym głosem. Albo starcem. Albo dzieckiem. Nie, dzieckiem nie. Ze względu na to, co nas jeszcze czeka. Wojna jest przegrana, o tym chyba wiesz?

– Nie.

– Każdy generał mający choćby odrobinę poczucia odpowiedzialności dawno by ją zakończył. Walczymy tu o nic. O nic – powtórzył. – Nie walczymy nawet o znośne warunki pokoju. – Wskazał ręką w stronę horyzontu. – Z nami nikt już nie będzie pertraktował. Srożyliśmy się jak Attyla i Dżyngis-chan. Złamaliśmy wszystkie układy i ludzkie prawa. My…

– To wina SS – powiedział Graeber zrozpaczony. Spotkał się z Fresenburgiem, by uniknąć Immermanna, Sauera i Steinbrennera; chciał z nim pomówić o starym, spokojnym mieście nad rzeką, o lipowej alei i o młodości; ale teraz było mu jeszcze gorzej niż przedtem. W ciągu ostatnich dni wszystko wydawało się jak urzeczone. Od tamtych nie oczekiwał pomocy; liczył jednak na Fresenburga, którego z powodu zamieszania w czasie odwrotu dawno już nie widział; i właśnie od niego słyszy teraz to, do czego tak długo nie chciał się przyznać, to, co dopiero w domu chciał przemyśleć, to, czego najbardziej się obawiał.

– SS – odparł Fresenburg pogardliwie. – Tylko za nich jeszcze walczymy. Za SS, za gestapo, za kłamców i spekulantów, za fanatyków, morderców i szaleńców – aby jeszcze rok dłużej mogli pozostać u władzy. Tylko i jedynie za to. Wojna od dawna jest przegrana.

Ściemniło się. Drzwi cerkwi zamknięto, aby nie przedostawało się światło. W oknach widać było ciemne postacie zawieszające koce. Uszczelniono także wejścia do piwnic i schronów. Fresenburg spojrzał w tamtą stronę.

– Staliśmy się kretami. Także i w naszych przeklętych duszach. Pod tym względem zrobiliśmy wspaniałe postępy.

Graeber wyjął z kieszeni napoczętą paczkę papierosów i podsunął ją Fresenburgowi. Ten odmówił:

– Wypal je sam. Albo zabierz ze sobą. Ja mam dosyć…

Graeber potrząsnął głową.

– Weź.

Fresenburg uśmiechnął się przelotnie i wziął papierosa.

– Kiedy jedziesz?

– Nie wiem. Urlop nie jest jeszcze zatwierdzony.

Graeber zaciągnął się głęboko i wypuścił dym. Jak to dobrze mieć papie rosy. Nieraz nawet lepiej niż przyjaciół. Papierosy nie wywołują rozterki. Są nieme i dobre.

– Nie wiem – powtórzył. – Od pewnego czasu w ogóle nic już nie wiem. Dawniej wszystko było jasne i proste, a teraz wszystko się pogmatwało. Chciałbym zasnąć i przebudzić się w innych czasach. Ale to nie takie łatwe. Diablo późno zacząłem myśleć. Nie jest to powód do dumy.

Fresenburg potarł grzbietem dłoni bliznę na twarzy.

– Nie przejmuj się. W ciągu ostatnich dziesięciu lat propaganda tak nam dudniła w uszach, że trudno było usłyszeć cokolwiek innego. Zwłaszcza to, co nie posiadało donośnego głosu: wątpliwości i sumienie. Znałeś Pohlmanna?

– Był naszym nauczycielem historii i religii.

– Kiedy będziesz w domu, odwiedź go. Może jeszcze żyje. Pozdrów go ode mnie.

– Dlaczego miałby nie żyć? Przecież nie jest żołnierzem.

– Nie.

– Więc na pewno żyje. Ma nie więcej niż sześćdziesiąt pięć lat.

– Pozdrów go ode mnie.

– Dobrze.

– Muszę już iść. Powodzenia. Chyba się już nie zobaczymy.

– Przed moim powrotem już nie. Ale to niedługo. Tylko trzy tygodnie.

– Tak, słusznie. A więc wszystkiego dobrego.

– Nawzajem.

Grzęznąc w śniegu Fresenburg poczłapał do swojej kompanii zakwaterowanej w ruinach sąsiedniej wioski. Graeber spoglądał za nim, póki przyjaciel nie zniknął w mroku. Potem zawrócił. Przed cerkwią spostrzegł ciemną sylwetkę psa. Drzwi otwarto i przez chwilę padała z nich wąska smuga światła. Przed wejściem rozwieszono płachty brezentowe. Nawet ta odrobina jasności promieniowała ciepłem i mogłaby przywieść na myśl ojczyznę, gdyby człowiek nie wiedział, do czego to światło służy. Zbliżył się do psa. Zwierzę odskoczyło. Graeber spostrzegł obie uszkodzone figury świętych stojące w śniegu przed cerkwią. Obok leżał połamany rower. Wyniesiono wszystko; w cerkwi potrzebna była każda odrobina miejsca.

Szedł dalej w stronę piwnicy, gdzie kwaterował jego pluton. Blada zorza wieczorna rozciągała się nad ruinami. Nieco w bok od cerkwi leżały trupy. W topniejącym śniegu znaleziono jeszcze trzy z października. Były w rozkładzie i wyglądały już niemal jak ziemia. Obok ułożono zwłoki tych, którzy zmarli w cerkwi dopiero dziś po południu. Były blade i wrogie, i obce, i jeszcze nie uległe.

IV

Przebudzili się. Piwnica dygotała. W uszach huczało. Zewsząd sypał się gruz. Stojąca za wsią artyleria przeciwlotnicza szalała.

– Uciekajmy stąd! – zawołał któryś z nowych.

– Spokój! Nie zapalać światła!

– Uciekajmy z tej pułapki na szczury!

– Dokąd idioto? Spokój! Co, do diabła, jesteście jeszcze rekrutami?

Głuchy łoskot znów wstrząsnął piwnicą. Coś zawaliło się w ciemności. Z hukiem posypały się kamienie, gruz i drzewo. Przez otwór w pułapie przemykały blade błyski.

– Zasypało kilku!

– Spokój! To tylko kawał muru!

– Uciekajmy, zanim nas tu pogrzebie!

Przed rozjaśnionym wejściem do piwnicy ukazały się jakieś postacie.