Выбрать главу

Podralce. To miejsce, gdzie była inicjowana... Suki, zainicjowały ją, wyszarpnęły do swojego świata, który jest nie „taki”, a ona pozostała tą samą, to świat jest winien... Swołocze, łajdaczki, po co...

Bezmyślnie, mechanicznie zmierzył wzrokiem odległość od Podralców do szarego skrzyżowania, na którym stał teraz graf. Dobre pięć kilometrów. Jak to mówił nieboszczyk książę - „tylko proszę się samemu trzymać od tego z dala?”

Właściwie to ma czas. Może zostawić sobie powiedzmy pół godziny, samochód całkiem dobrze wyciągnie jeszcze dwieście; droga jest w niezłym stanie, zdąży uciec, a potem wlezie w jakąś szczelinę...

Nagle strasznie zachciało mu się spać.

Wyobraził sobie, jak przeczekawszy w szczelinie odległe uderzenie i wstrząs ziemi, wyłazi ze swojego schronienia. Strząsa z siebie popiół...

- Zimno - powiedział na głos.

Obraz powtórzył się, wolno, w szczegółach: otwierają się metalowe drzwi... szeleszczą grudy ziemi, przyniesione wiatrem... Niebo o świcie, świat wolny od wiedźm, od matki-wiedźmy...

... Jakoś jednak Atrik Ol potrafił sobie poradzić, przecież nie miał atomowych rakiet w silosach, jak on to zrobił sam, jak...

Klaw, powiedziała ze skargą w głosie Diunka. Klaw, boli cię... chyba to serce, Klaw.

Mam czterdzieści pięć lat, powiedział ponuro. Czemu się dziwisz, Diunko. Tym bardziej, że wcześniej też bolało.

Tak, to nie było przyjemne. Zawsze uważał siebie za najsilniejszego z inkwizytorów - i tak było. Przegrywał z kimś w umiejętności splatania intryg, z kimś innym w talentach administracyjnych... Ale co do samej mocy - nie ustępował nikomu, rozumiał to nawet Tomasz z Alticy, i Tanas z Ridny, i książę też to rozumiał... Klaudiusz Starż marzył, że dorówna w czynach Atrikowi Olowi - a zamiast tego przymierza się do przycisków, jak tchórzliwy i bezlitosny polityk, i nanosi uderzenie cudzymi rękami, i to jakie uderzenie - brudne, podłe, nieludzkie...

A wszystko dlatego, że przegapił swoją szansę. Nie zarżnął rudej dziewuchy srebrnym sztyletem. Nie zamknął jej w podziemiach, pozwolił iść swoją drogą, pozwolił zainicjować się; wszystko zatem, co czyni teraz, jest tylko poprawianiem własnego błędu...

I, już się nie wahając, przyłożył kciuk do płytki sensora. Przez długą sekundę nic się nie działo i już włosy na czubku głowy miały mu się zjeżyć, gdy w końcu w prostokątnym ekraniku mignął skąpy napis: kod...

Księżyc nie rozumiał, co się dzieje. Księżyc gapił się tak samo posępnie i złośliwie. Księżyc wystraszy się potem, już po.

Wystukał kod. Otrzymał dostęp i starannie sprawdzając wszystko na mapie, wprowadził namiary Podralców.

A potem, sprawdziwszy czas, wprowadził go z rezerwą, zostawiając do zaproponowanego uderzenia całą długą godzinę. Sześćdziesiąt minut.

A potem długo i tępo patrzył na pulsujący czerwony napis, sygnał mówiący, że rozkaz zostanie przyjęty do wykonania po powtórnej identyfikacji poprzez sensor i przyciśnięcie czerwonego przycisku.

Ale czerwonego przycisku Klaudiusz nie dotknął, natomiast starannie włożył pudełko do wewnętrznej kieszeni, uruchomił samochód i cicho, bardzo wolno ruszył przed siebie - tam, skąd dochodziła woń matki. W stronę wsi Podralce.

* * *

Tuż przed północą pochód osiągnął swoje wspaniałe apogeum. Niebo, stało się bębnem, grzmiało i każde uroczyste uderzenie stawało się wymachem ciemnoczerwonej lśniącej tkaniny; na drodze Iwgi znalazła się równina, okrągła niecka z miękkimi trawiastymi zboczami, z twardym wyasfaltowanym dnem, z olbrzymim budynkiem w środku. Budynek przykryty był ciemnym szklanym dachem, a nieopodal płonęło ognisko ze złożonych w stos, jak drewno, samochodów. W straszliwym żółtym świetle miotały się po kręgu, kręciły się,

jakby wciągane przez wir, uwolnione, oszalałe konie.

Rytm zmienił się. Iwga stanęła.

Głuche rżenie. Nierówny stukot kopyt, ledwo słyszalny, oddalony, lecące grudy gruntu, odblask pożarów; Iwga przymknęła oczy. Konie wykonywały swój wspaniały taniec. Paradne przejście, rozwiane grzywy, mokre grzbiety, wytrzeszczone oczy...

Iwga zrobiła krok do przodu, pozwalając wirowi wciągnąć i siebie. Schwytać, nieść po spirali, do środka, do osi, do słupa trąby kręcącej wstęgami niegasnącego ogniska. Bawiącej się tam, w niebie, wśród gwiazd, zabawiającej się stertą żelaznego złomu i trzema osobowymi samochodami, którym udało się uniknąć ogniska, porwanymi z asfaltowego parkingu.

Konie kręciły się coraz wolniej i wolniej, niektóre już się ledwo wlokły, opuściwszy głowy, opuściwszy do ziemi jasne grzywy. Iwga ostro, niemal boleśnie odczuła, że jej nowe ciało już jest tu.

- Matko! Nowo narodzona matko!

Morze czułości. Morze płonących oczu. Morze dotknięć, raz lekkich i niemal niewyczuwalnych, raz bolesnych i silnych, ale jednakowo szczęśliwych, gorących, szczerych; święto odzyskanego sensu.

Iwga drgnęła.

Trąba, wciągająca ją w lej, teraz jej się podporządkowała. Zlała się z nią, wciągnęła w siebie, zawisła nad jej głową i Iwga, odrzuciwszy do góry głowę, widziała przez wirujący lej - gwiazdy...

Miłość ulatywała od niej, jak ulatuje z letniej powierzchni rzeki poranna mgła. Jak ulatuje zapach rozpalonego ludzkiego ciała. Jak bije blask od księżyca. Sama z siebie, naturalna i prosta, sama z siebie.

Nie rozróżniała ich twarzy. Wszystkie jednakowo należały do niej, jej dzieci i cząstki jej istoty, komórki jej nowego ciała, palce, włosy, oczy. Ze zdziwieniem czuła, jak ożywa, uczucie to było tak silne, że nie wytrzymała i pozwoliła sobie na wymknięcie się z powrotem, do powłoki rudowłosej dziewczyny, w oczach której odbijał się dysk księżyca.

Minęła otwierające się przed nią szklane skrzydła drzwi, poczuła na twarzy powiew od ogromnego klimatyzatora, uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.

Ciemność pękła. Budynek jarzył się światłem, cały, aż po szklaną kopułę, aż po najodleglejszy kąt, utonął w wesołym elektrycznym świetle, pewnym siebie świetle wiecznego dnia, pojęcia nie mającego o żółtym księżycu, świecach i kopcących pochodniach. Ocknęły się i zahuczały, popełzły do góry i na dół gumowe schody, ruszyły się skrzydła wentylatorów, zapłonęły mocne niebieskawe monitory, ustawione tu i tam, w najbliższym z nich Iwga zobaczyła swoje odbicie, z nieruchomą bladą twarzą, płonącymi oczyma i kulą ognistych włosów, wśród których co jakiś czas błyskała mała zygzakowata błyskawica.

Iwga roześmiała się. Obrazy nakładały się; rudowłosa dziewczyna pojawiła się jako nieproszona gospodyni porzuconego przez ludzi supermarketu. A ona, ta prawdziwa, której ciało kształtuje się teraz w wirze na środku stepu, w ramie oszalałych koni - pojawiła się jako nieproszona gospodyni do tego wielkiego świata...

Chociaż teraz już wie, że wcale nie jest taki duży.

Szła między półkami i stelażami, między pstrą różnorodnością szmat i głośników, lalek, skóry, chromu i niklu, porcelany, luster, jasnych pudełek i żywych kwiatów; na podwójnym łożu, pachnącym lnem i lakierem, leżały otwarte, swobodnie splatając strony, bezwstydne pornograficzne magazyny i wspaniały atlas anatomiczny. Na dnie nadmuchiwanego dziecinnego basenu stała, stykając się głowami, para ciemnoczerwonych rybek-mieczników; Iwga szła, a wraz z nią poruszał się środek ogromnego wiru, trąby, w

której kręciły się konie. Nad jej głową wisiał ciemny słup, wyciągający ku górze języki płomiennych wstęg; od czasu do czasu wir wciągał co się dało, zrywał z półek, po spirali wciągał swoją zabawkę do góry, przebijając przeźroczyste sklepienie, ciskając na uciekające w panice ruchome schody szklane odłamki i odbłyski światła księżyca. Te, co były jej dziećmi, również podporządkowały się wirowi - niepowstrzymanie ciągnęło je ku wnętrzu, do czarnego słupa, częścią którego teraz była; poruszały się jak konie na skraju leja - po kręgu, po spirali, zaczarowane, co sekundę zbliżając się do zawładnięcia sensem, zbliżając do czegoś