Выбрать главу

Wiatr ucichł.

Noc pachniała burzą. Świeżo i ostro, nawet przyjemnie - gdyby zapach matki-wiedźmy, zapach wzmagający się z każdą chwilą, nie zatruwał jej swoją uroczystą obecnością. O dwa kroki od samochodu leżał, bezlitośnie przygniatając sobą przydrożne krzewy, ogromny koncertowy fortepian.

Klaudiusz niepewnie nacisnął sprzęgło.

Wóz żył jeszcze. Wóz posłuchał go i ruszył, omijając kwadratowe tusze telewizorów z popękanymi kineskopami, drewniane skrzynie z rozbitym szkłem i jeszcze jakiś niemożliwy, fantastyczny chłam; z kół powoli uchodziło powietrze, samochód stawał się niesterowalny, ale, na podobieństwo żywej istoty, całkowicie podporządkowanej życzeniom pana, toczył się przed siebie.

Do wybuchu zostało siedem minut; polecenie należało potwierdzić natychmiast. Zdąży posiedzieć na trawie, popatrzeć na gwiazdy i przypomnieć sobie Iwgę - jaką była, stojąc nago na brzegu stawu, pokryta gęsią skórką, szczupła, niemal przeźroczysta, aż strach było jej dotknąć, na taką można tylko patrzeć - spod palców, przez szparkę w niedokładnie złożonych palcach...

Zabijesz ją, smutno powiedziała Diunka. Przecież mnie też zabiłeś?

- Co ty mówisz! - krzyknął na cały głos, zapomniawszy, że rozmawia sam ze sobą. - Co ty mówisz, ja nigdy...

Nigdy się nie dowie, czy zabił tej strasznej nocy swoją Diunkę czy potwora, zjawidło w jej postaci.

Albo dowie się. Za siedem... przepraszam, sześć minut. Rakiety też muszą mieć czas, żeby dolecieć.

- Umarłaś wcześniej - powiedział do Diunki. Jego wargi ledwo się poruszyły. - Umarłaś tego dnia, kiedy się

kąpaliśmy... w szuwarach...

Iwga też umarła wcześniej, ochoczo podchwyciła Diunka. Kiedy została zainicjowana...

- Widziałem ją po inicjacji - powiedział Klaudiusz, patrząc przed siebie. - Była taka sama. Była wiedźmą, ale i Iwgą jednocześnie...

Kiedy rozmawialiście w piwnicy, jej inicjacja nie była jeszcze zakończona, sprecyzowała obojętnie Diunka. Pamiętasz, co się stało potem?

- Ale przecież mnie nie zabiła?

No to co, zdziwiła się Diunka.

- To, że jako macierz-wiedźma powinna była mnie zabić!..

Nie wiedziałam, zmieszała się Diunka i Klaudiusz niemal zobaczył jak klaszczą zlepione sopelkami jej rzęsy. Nie wiedziałam... myślisz, że zrobiło jej się ciebie żal? Że odsunęła cię na bok jak nieciekawy, nie zagrażający niczym śmieć?

- Zostało mi cztery minuty życia - powiedział głuchym głosem. - A ty mi mówisz... takie rzeczy.

Jej też zostało cztery minuty życia, z goryczą odparła Diunka. Czy nie wybaczysz jej - przed śmiercią?

Klaudiusz wyciągnął z kieszeni pudełko, uparcie żądające potwierdzenia rozkazu. Zmarszczył się jak przy ataku bólu; okazuje się, że miał nadzieję, iż pulpit i silosy rakietowe przestały go słuchać. Że czerwony przycisk jest martwy; odczułby ulgę wyrzucając bezużyteczny balast przez okno. Wtedy nie musiałby przynajmniej o niczym decydować...

Możesz zmienić czas, rzeczowo zaproponowała Diunka. Dać jej i sobie też, jeszcze pół godziny. Jeśli do czasu „x” nie potwierdzisz rozkazu, rozkaz automatycznie zostanie odwołany i można będzie wszystko wprowadzić od nowa...

- Po co?

Po to, byście zdążyli się spotkać.

- Po co?!

A po coś najechał, zdziwiła się Diunka. Skoro masz ochotę rozliczyć się z życiem - świat wokół daje ci tyle niewykorzystanych możliwości, nie związanych ani z wiedźmami, ani z rakietami jądrowymi...

Klaudiusz milczał. Wiatr napierał na jego twarz, wyciskał łzy z oczu.

W takim razie nie przeciągaj, powiedziała cicho Diunka. To takie męczące, to oczekiwanie na śmierć.. No, przecież w młodości byłeś mężniejszy, nieprawdaż?

Trzęsącą się ręką wymacał w paczce papierosa. Za trzecim razem udało mu się zapalić, wiatr unosił dym tytoniowy, a księżyc, już nie żółty, a płonący, elektrycznie biały, zalewał światłem całą drogę, równinę, ogromny lej przed nim, pędzące po spirali konie, ruiny ogromnego supermarketu, spaloną stertę wozów...

Jaka ona była smutna, rozczulająca i mokra, na stopniach schodów, po całonocnym siedzeniu pod jego zamkniętymi drzwiami.

Jaka ona była - śmiejąca się, do pasa w wodzie, ze śmiechu zapominając, że nagie piersi wynurzyły się ponad powierzchnię, że spływają po nich przeźroczyste krople.

Jaka ona była - na kamiennej podłodze podziemia, w dybach, z rudymi lokami na twarzy, z bruzdami łez, z kroplami, spadającymi z podbródka.

„Ja myślałam, że już nigdy pana nie zobaczę”.

Nie potrafiła przejść z nim na ty.

Chciałeś żyć, ale nigdy nie bałeś się śmierci - cicho powiedziała Diunka.

- Nie boję się - odparł głucho. - Tylko jeszcze nie zdążyłem... pomyśleć.

I tak umrzesz. Już cię wyczuły, powiedziała Diunka, w jej głosie pojawił się strach.

- Nie boję się. Muszę się zastanowić.

Boisz się ją zabić! Nie mnie...

- Milcz!..

Rzeczywiście - wyczuły go. Czuł, jak z leja, stamtąd, gdzie widniał potworny słup trąby, wyciągają się w jego kierunku setki rąk.

A co czuł Atrik Ol?

Czas! Czas, krzyknęła Diunka. Zabij je, bo inaczej one zabiją ten świat; musisz to zrobić, to twoja misja, jesteś strażnikiem, jesteś Starżem, za tobą stoi ludzkość, uderz!

- Biedna ludzkość, Diunko. Wybrała sobie niegodnego strażnika.

Wiem, o czym myślisz, oburzyła się Diunka. Ale przecież mnie zabiłeś... masz doświadczenie, zabij też i ją...

- Więcej nie chcę... Myślisz, że zabijanie ukochanej istoty to rzemiosło? Albo sport? Z każdym nowym ćwiczeniem zdobywa się większą wprawę? Nie chcę, mam dość, chcę, by ona żyła...

Nie odzyskasz jej, krzyknęła tęsknie Diunka.

- A to... zobaczymy.

Ostatni raz zerknął na wąskie okienko pulsujące czerwienią, żądającą potwierdzenia polecenia. Potem mocno zamachnął się i cisnął pudełko przez pozbawione szyb okno. W twarz wiedźmom, po spirali

wspinającym się łagodnym zboczem.

* * *

Jej nowe ciało z każdą sekundą nabierało mocy i urody. Chyba górne ręce trąby zaczerpnęły garść gwiazd - w każdym razie, w zwartym kształcie wichru pędziły teraz białe i żółte iskry, jakby to się działo na świątecznej karuzeli. Iskry wplątywały się w grzywy koni - koni z karuzeli - i rywalizowały w blasku z oczami jej dzieci.

Potem nastąpiło zakłócenie w rytmie. Niewielkie. Na mgnienie oka, kiedy wicher z rechotem pochwycił zielone auto, znieruchomiałe na skraju niecki. I zaczął unosić po spirali, zabawiając się nim, zastanawiając, w którym miejscu zapalić benzynowe ognisko.

I zdecydował.

Eksplozja rozkwitła, okrągła jak kwiatek lilii wodnej, ale od razu miotająca strzępami ognia, tracąc przez to jędrność; przez jakiś czas cieszyła oko tańcem płomieni, idealnie wplatających się w ogólny rytm. Może nie dlatego od razu usłyszała krzyk przestraszonych córek.

Na ziemi obok płonącego wozu leżał człowiek, obdarzony władzą. Jego władza przypominała biały wybuch, jego władza mocno pachniała spalenizną, niepokoiła i drażniła. Ona widziała, jak jej dzieci, które trafiły w krąg jego władzy, bezradnie starają się mu przeciwstawić.