Выбрать главу

Ona syczy jak rozeźlony kot, nie - jak żmija. Człowiek na skraju schodów spada w przepaść i jego niekończący się krzyk towarzyszy Iwdze w poszukiwaniach.

Zamknięte. Zamknięte. Pusto. Tam jest antykwariat, za tymi drzwiami blady Nazar, tu doktor Mitec z mandoliną, tu nosata blondyna, koleżanka ze studium, kaznodzieja łabędziej miłości...

A tam, za żelaznymi skrzydłami - jej ojciec. Ona ma siedem lat, córeczko, nie idź dziś na spacer... Ale ja tak chcę, tato... Nie idź, proszę cię... Ale ja chcę... No to idź, córeńko, dobrze...

Mokra glina, ze stukotem wpadająca do dołu.

Gdyby została w domu, ojciec by żył...

Rzuciła się do ucieczki. Zamykała wszystkie drzwi, zatrzaskiwała, usiłując oddalić się możliwie daleko i szybko od żelaznych skrzydeł - i ciągle wracająca tu; gdybym wtedy nie poszła... A tu - gdybym powiedziała wszystko od razu... gdybym tym razem wyjaśniła... gdybym wtedy zrozumiała... gdybym wiedziała...

Ta siedząca w rzeźbionym fotelu, nieruchoma postać, osypujący się z powodu upływu czasu posąg - to JA?

Szarpnęła kolejne drzwi - i znalazła się w szkolnej sali sportowej. Jej koleżanki i koledzy z klasy, mali, po osiem lat, tłoczyli się pod przeciwległą do wejścia ścianą, błyskały gołe kolanka - wszyscy w spodenkach gimnastycznych... Już chciała się wycofać, chcąc ominąć ten zaułek własnej duszy - ale na podłodze leżała, zwinięta w pierścienie, żmija-lina.

„Idźcie po nitce, stopień po stopniu... słuchajcie swojego jestestwa...”

Wystraszone dzieciaki popatrywały na siebie. Poznawała - tych, którzy ją szczuli, tych, którzy dzielili się kanapkami. Chociaż tych pierwszych było więcej... Czyńcie tak, jak wam każe wasza istota. Poddajcie się swemu jestestwu, przyjdzie czas umierać - umrzyjcie. Przyjdzie czas ożywać - ożywajcie... Idźcie po nitce, stopień po stopniu, nie schodźcie z drogi, to wasza droga, przejdźcie ją do końca...”.

Ale już przeszłaś swoją drogę, powiedziała zdziwiona żmija.

Tam, na końcu sali, stały już nie półnagie dzieciaki, ale milczące kobiety z chwytliwymi ciężkimi spojrzeniami.

Już przeszłaś swoją drogę... Wybrałaś, Iwgo! Twoje dzieci...

Wir pochwycił ją. Wir nosił ją po kole, spiralnie, w gwiezdnym pyle, nad głową nieruchomego posągu w rzeźbionym fotelu i przelatując obok, spoglądała w ogromne obojętne oczy - swoje oczy...

Przejdę. Przejdę inicjację!

Ale ty już przeszłaś inicjację!

„Przyjdzie czas umierać - umierajcie. Przyjdzie czas ożywać...”

Zrobiła krok.

Jej droga będzie niesłychanie trudna.

Nie idzie po ciele żmii - przedziera się przez żelazny labirynt wewnątrz żelaznej żmii. A segmentowe ciało wije się, chcąc zmiażdżyć ją w segmentach. Nie puścić.

Korytarz zwęża się. Jeszcze bardziej się zwęża. Ona pełznie, zdzierając skórę na łokciach i kolanach, na ramionach i żebrach; w twarz jej dyszy miłość jej dzieci, naturalna jak para nad ciepłym porannym jeziorem - i jak tłok wypycha ją z powrotem. Zjeżdża na brzuchu, połowa przebytej już drogi stracona i stracona pewność, ponieważ ona chce tego ogólnego święta, ogni - igieł, nieba z oczami, wolności, drapieżnej i napiętej jak cięciwa...

Inna siła, której nazwy nie zna, zaciąga na jej gardle swoje bezlitosne wezwanie. Ona musi przejść. Tam, na końcu wijącego się tunelu, czeka wyciągnięta ręka...

Idzie. Pełznie, przeciskając się przez żelazne pierścienie, zamknąwszy oczy, podporządkowując się temu wezwaniu, strunie gotowej pęknąć, sile, nie mającej nazwy w jej języku...

Przerwanie białej tkaniny. Czułość, dziecięce dłonie, wyciągnięte ku niej przez czarne strzępy nocy. Czułość, ale bez bólu, ponieważ one są jej na zawsze, drży ziemia, wolny taniec, ciężki taniec na bębnie, w który zmieniło się niebo, dostojny marsz, one wszystkie tu idą...

Jej nowa istota jest zbyt potężna, zbyt wielka i piękna, żeby się rwać, usiłując wymknąć się z siebie jak z nylonowej pończochy. Iwgę znowu ciska do tyłu, na sam początek drogi, i żelazna żmija szczęka segmentami, ale nic nie mówi. Kiedy była żywa i pasiasta powiedziała wszystko. „Ty już przeszłaś swoją drogę...”

Więc leży. Rozbita i złamana. I nie widzi już jego wyciągniętej dłoni.

A ona patrzy, jak wzbija się płomień wysokiego stosu. Wyżej, wyżej, wyżej, jeszcze wyżej - tam, gdzie między wirującym niebem i wirującą ziemią zamarła nieruchoma ofiara...

„Nigdy nie byłem ofiarą. Ja nigdy nie byłem ofiarą i nic nie składam w ofierze, Iwgo. Ja czynię to, co uważam za potrzebne.”

Skąd ten głos? Skąd?! Czy może to ona sama rozmawia ze sobą, chcąc oszukać, ułatwić, usprawiedliwić?

„Popatrz na mnie - to nie mnie tak czynią, to ja tak robię, tak zdecydowałem... Diunko... Iwgo. Ja tak chcę.”

Powiedz mi słowo, poprosiła w milczeniu. Objaśnij mi, jak to się nazywa u ludzi, co za imię nosi to wezwanie, które trzyma mnie za gardło - ale nie może wyszarpnąć nazwy... Słowo, Klaudiuszu, powiedz mi je...

Milczał. Ogień wznosił się i rozkwitał, wiatr delikatnie tarmosił jego pomarańczowe wstęgi.

Dlaczego, Klaudiuszu? Dlaczego to robisz?

Milczał.

Wtedy nienazwana moc trysnęła z niej, jak krew z przeciętego gardła. I struna zaciągnęła się. I pociągnęło ją przez labirynt, na spotkanie nowej, drugiej z kolei inicjacji - do nowego sedna, dla którego nie stało już imienia.

A noc napierała na twarz - czerwone, ciemnoczerwone, ognisto-krwawe, żółte flagi rozpływającego się księżyca, wielki cel i dostojny sens, piękne, gubione, już niemal stracone... Już... prawie...

A z przodu czekała tylko wyciągnięta ręka.

I wydawało się jej, że zaraz dotknie chłodnych twardych palców.

Mgnienie oka do spotkania; cząstka mgnienia, zaraz ich ręce złączą się, trzeba tylko zrobić wdech...

Zaraz.

Epilog

- A teraz, Ruda, zapoznam cię z wybitną osobą... Ruda, co ci jest?

Czerwone zachodzące słońce podzieliło się na cząstki w wysokich oknach pod czerwonym dachem, gdzie na fasadzie był balkon, owinięty winoroślą i dlatego przypominający etykietkę starego wina. Na dachu kręcił się miedziany kogucik i dymiło ognisko na łące dla pikników, a on szedł do ogniska przez wielką łąkę. Szedł, z całej siły starając się nie zbaczać z prostej - ale niepowstrzymanie go znosiło. To ten zapach wieczoru, trawy, pobliskiego stawu, pieczonych w ognisku ziemniaków...

Nazar Mitec, dobry chłopak, Nazar biegł obok, na jego twarzy coraz wyraźniej rysował się niepokój:

- Klaw, jesteś pijany czy co? Klaw, co z tobą? Co jest, co?

A przy ognisku krzątał się jego ojciec, wspaniały profesor Julian.

- Ruda... Przepraszam cię, Klaw, widocznie dziewczynę zemdliło, zdarza się...

Dziewczyna siedziała z twarzą ukrytą w dłoniach. Odwróciła się, zwinęła na składanym brezentowym krzesełku, podciągnąwszy do brody kolana w wypłowiałych dżinsach. On podszedł do niej i długą sekundę stał obok, słuchając dzwonienia w uszach. Jak cichną, ale wciąż nie mogą ucichnąć w oddali: cienkie rżenie i beznadziejne dzwonienie.

Potem ukląkł.

Nie żałując eleganckich szarych spodni. Nie patrząc na ojca i syna, skamieniałych w oszołomieniu, w osłupieniu, niemal w urazie; opadł przed nią na kolana, oderwał jej dłonie od zapłakanej twarzy i przyłożył do swojej twarzy jej zabrudzone, pachnące dymem dłonie.

- Ale przecież tak naprawdę nic się nie zmieniło - powiedziała ledwo słyszalnie dziewczyna. - I świat się nie zmienił, i my jesteśmy tacy sami...

- Nie.

- Tak... I teraz... wszystko się powtórzy. Znowu nas wciągnie wir, poniesie... po okręgu. Po spirali... w lej... tam...