Выбрать главу

Nasz jacht nazywał się Galilei. Był to duży. trójmasztowy jacht oceaniczny przystosowany do naszych potrzeb. Nie mieliśmy stałej bazy wypadowej, interesowała nas cała rafa od przylądka York po Rockhampton, ale najczęściej – lawirując pomiędzy barierami raf – zawijaliśmy do Cooktown, Townsville i Mackay. Stąd wyprawialiśmy się na usiany wysepkami Płaskowyż Queenslandzki, szczególnie na wyspy Tregosse i maleńkie Willis. Miejsce wypadku zostało dokładnie zanotowane w dzienniku pokładowym Galilei, potem pozycję tę wielokrotnie cytowano na sali sądowej, mogę więc ją panu przytoczyć z pamięci: 17 stopni. 30 minut i 28 sekund Sud i 146 stopni, 31 minut Ost.

Ale to stało się już prawie w połowie naszego planowanego pobytu. Oczywiście po tym wypadku badania zawieszono. Zawinęliśmy wtedy do Townsville, gdzie zostałem zatrzymany przez australijską policję j via Sydney przewieziony do Stanów. Moi towarzysze wrócili na Queensland. Następnym razem widziałem ich już w sali sądowej, gdzie występowali jako świadkowie na moim procesie.

Zacznijmy jednak od początku. A na początku było oszołomienie, to, co ujrzałem, było wspanialsze i bardziej fascynujące od Morza Czerwonego. Na mniejszych głębokościach nurkowaliśmy połączeni gumowym wężem z kompresorem umieszczonym na jachcie. Moi koledzy zabrali się od razu do pracy, nie byli tu po raz pierwszy, aleja musiałem się dopiero przyzwyczaić do tego nowego piękna. Słucham? Tak, może być kawa. Dziękuję.

Przed moimi oczyma defilowały długie barrakudy, żółte kulbiny, czyli ortoryby, wielkie maźnicowce, całe w paski z żółtymi płetwami i piersiowymi, długie, pokraczne i brzydkie strzępicie – zwłaszcza stare osobniki mogły się pochwalić imponującymi rozmiarami. Wreszcie manta, niegroźna dla ludzi, ale licząca sobie do trzech metrów długości.

Schodząc na większe głębokości posługiwaliśmy się akwalungami. Niżej woda była chłodniejsza, światło z trudem torowało sobie drogę w głębiny, czasem używaliśmy latarek i reflektorów, ale czyniliśmy to niechętnie, bo płoszyły ryby. Na dnie witały nas przede wszystkim ukwiały – nieprzebrana mnogość ich kształtów i barw robiła wrażenie istnego kalejdoskopu. Spotykaliśmy najdziwniejsze formy fauny, na przykład papugoryby zawdzięczające swą nazwę dziobowi żywo przypominającemu dziób tych ptaków, a służącemu do odrywania od podłoża polipów chowających się w czasie dnia do maleńkich komórek twardej skały, która stanowi osłonę ich delikatnego ciała. Albo korona cierniowa, wspaniała, fantastyczna rozgwiazda mająca szesnaście ramion i pół metra średnicy czy arlekiny, piękne, kolorowe ryby, w końcu ryby motyle… Ale pan równie dobrze zna ten świat, nie będę więc ciągnął w nieskończoność moich wspomnień. Chociaż to jedyne, co mi pozostało, zwłaszcza po wypadku, w którym zginął Red i po tej sprawie sądowej. Papierosa? Tak, dziękuję, chętnie zapalę.

O czym to ja…? Aha, no więc nurkowaliśmy parami, pozostawaliśmy Pod wodą najdłużej godzinę, czyniąc obserwacje, z których potem robiło S1? notatki i sprawozdania. Jednym słowem: po pierwszych zachwytach leżeliśmy mozolnie wypełniać plan ekspedycji. Pogodę cały czas mieliśmy dobrą, żadnych tak częstych w tych rejonach burz i tajfunów.

Nasze pary nurkowe nie były stałe, ale tak się złożyło, że najczęściej nurkowałem z Redem. Tak było i wtedy, gdy po raz pierwszy dojrzałem tego mózgowca; był dobrze ukryty wśród skał, broniony setkami parzydełek okolicznych ukwiałów. Pan wie, mózgowiec to taki koralowiec, twarda skała, a wewnątrz niej komórki z nieustannie produkującymi go polipami. Podobny jest do dwóch półkul mózgowych, stąd nazwa. Choć był dzień, polipy nie były schowane wewnątrz, ale nie zwróciło to jeszcze wtedy mojej uwagi. Za pierwszym razem gdy go dostrzegłem, pomyślałem, że to skorupa olbrzymiego żółwia; no kolos, pięć metrów średnicy jak nic.

Podpłynąłem więc bliżej, zostawiając zajętego czymś Reda jakieś dwadzieścia metrów za sobą, bo chciałem zobaczyć, czy ta skorupa jest zamieszkana. Przekonałem się o swojej pomyłce i już miałem odpłynąć od mózgowca, bo Red dawał mi znaki latarką, że jestem mu potrzebny, gdy odniosłem idiotyczne wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Właśnie "ktoś", a nie "coś". Jakaś tam ryba, choćby i rekin, nie mogła wywołać takiego stanu. Poczułem dziwny, atawistyczny lęk, jak dziecko w ciemnej piwnicy. Rozejrzałem się trwożnie dookoła. Nic, żadnego niebezpieczeństwa. Wokół panował spokój, drobne rybki defilowały przed moim nosem, a ja się bałem. Przezwyciężając to wstrętne uczucie, które nakazywało mi natychmiastowy odwrót, włączyłem latarkę i poświeciłem wokoło. Promień mętnego światła padł na mózgowca, zobaczyłem wysunięte mimo dnia polipy, takie same jak zwykle, a zarazem jakieś inne, i sam nie wiedząc, co się ze mną dzieje, odpłynąłem stamtąd i przyłączyłem się do Reda.

Nie powiedziałem mu o tym dziwnym wrażeniu ani słowa. Z początku nawet miałem zamiar to zrobić, ale pod wodą nie sposób rozmawiać, a po powrocie na pokład po prostu zapomniałem. Tyle zawsze było roboty… Wreszcie, gdy znów ten mózgowiec przyszedł mi na myśl, zastanowiłem się i doszedłem do wniosku, że to, co mnie spotkało, to zwykłe przywidzenia, reakcja organizmu na ciemność i zwiększone ciśnienie.

Po kilku dniach, z których większość spędziłem na jachcie – zajmowałem się porządkowaniem materiałów i ich wstępnym opracowywaniem – o wszystkim zapomniałem, tak że kiedy znowu zszedłem z Redem pod wodę, on nadal nic nie wiedział. Wrażenie, które odniosłem za pierwszym razem, zbliżając się do koralowca, dało znać o sobie w jeszcze większym stopniu. Poczułem mdłości wywołane panicznym wprost strachem, jakby trzewia skręcała mi stalowa, przeraźliwie zimna dłoń. W świetle latarki widziałem matowo połyskujące polipy, a kształt mózgowca kojarzył mi się nieodparcie z prawdziwym mózgiem. Czułem, jak gdyby jakiś intelekt chciał mi wtłoczyć własne myśli pod czaszkę, myśli zupełnie obce, ahumanoidalne. Byłem bliski zemdlenia. Język wypychał ustnik aparatu tlenowego, a mózg, całkiem odrętwiały, zupełnie nie reagował na to. Ostatnim wysiłkiem woli i sparaliżowanych mięśni odpłynąłem na niewielką odległość. Wstrętne uczucie, którego doświadczałem cały czas, powoli ustępowało; widocznie strefa działania mózgowca już się skończyła. Twarz miałem potwornie wykrzywioną, nie mogłem tego – co prawda – widzieć, ale czułem pod skórą nabrzmiałe mięśnie, które musiały mi nadawać (ręczę za to!) przeraźliwy wygląd. Już wtedy, gdy odpływałem od tej przedziwnej podmorskiej formacji, zrodziło się we mnie podejrzenie, że naprawdę mam do czynienia z obcym intelektem, powstałym w wyniku jakiejś nieznanej ewolucji. Nie miało dla mnie znaczenia, czy był on jeden, czy też na wzór pajęczej sieci wiele z nich opasywało dna oceanów w strefie podzwrotnikowej.

Dałem znak Redowi, że wypływam, i że potrzebna mi jest jego pomoc. Wynurzyłem się o jakieś trzysta metrów od jachtu. Z ulgą wyplułem ustnik aparatu i oddychałem ciężko. Red, który pojawił się dopiero po chwili, zastał mnie już zupełnie uspokojonego i zapytał, dlaczego wyszedłem na powierzchnię? Wtedy opowiedziałem mu wszystko, co mnie spotkało, nie pomijając niesamowitej i nieskładnej hipotezy na temat podmorskiej osiadłej inteligencji. Oczywiście, nie uwierzył mi, a nawet mnie wyśmiał.