Выбрать главу

Człowiek zaczyna powoli przegrywać na morzu. Jakie to śmieszne, do tej pory istniały obok siebie dwie inteligencje tylko dlatego, że nie wiedziały jedna o drugiej. Ale gdy ja odkryłem jednego z jej przedstawicieli. a potem nieumyślnie, lecz jednak zniszczyłem go, rozpoczęła się wojna My, ludzie, zaczęliśmy już schodzić pod wodę, nie jest więc powiedziane, że tamci, nie sami wszakże, ale przy pomocy zwierząt-pionków, wyjdą na ląd, by wydać nam walkę. Czy nie uważa pan, że to już raz się odbyło, że już raz życie wyszło na ląd? Może już czas ustąpić Ziemi komuś innemu, kto lepiej nią pokieruje? O co mi chodzi?

Oczywiście, me o to, byśmy ruszyli na jakąś podmorską krucjatę, niszcząc wszystko, co tylko spotkamy. Chodzi mi o porozumienie, o przekazanie im, że to, co się zdarzyło, było przez nikogo nie zawinione. Pan za tydzień wyrusza, a jaki cel? Właśnie zbadanie, dlaczego nagle tonietyle statków. Więc dlatego mnie pan wysłuchał, ze Marynarka Wojenna się tym zainteresowała? Pan płynie na pancerniku, krążowniku czy atomowej łodzi podwodnej? Na jachcie? Pan jest cywilem? Nie wiecie, co się dzieje i postanowiliście się złapać ostatniej deski ratunku, czyli mnie? Czy jestem obrażony? Skądże. Ale niech pan się stara porozumieć z nimi…

W kilka tygodni później przeczytał w gazecie, ze Paul Slavinsky, pracownik naukowy Harvard University, poniósł śmierć podczas wyprawy naukowej na Wielką Rafę Koralową. Zrozumiał, że porozumienia nie będzie. Gazeta wypadła mu z ręki…

1978

WYLICZANKA

Tkwiłem wraz ze swym stateczkiem w próżni. czekając z utęsknieniem na sygnał wzywający mnie do powrotu. W zasadzie czas mego patrolu skończył się już, ale nie mogłem opuścić posterunku, Zanim nie otrzymam potwierdzenia z Bazy, że mój zmiennik wystartował. To wystarczało, mijaliśmy się potem w połowie drogi, pozdrawiając grzecznie przez radio – ja z radością, w sercu. on ze skrywaną wściekłością. Jego czekało dwutygodniowe bezczynne patrolowanie skrawków układowe) pustki, a mnie wszelkie rozkosze jakie można znaleźć w Bazie na Tetydzie.

Przebierałem nerwowo palcami po klawiaturze pulpitu sterowniczego w oczekiwaniu na upragniony znak. Kurs miałem już od kilku godzin zaprogramowany, teraz wystarczyło jedynie wcisnąć taster uruchamiający procedurę odejścia. Było to wszystko niezgodne z przepisami, bo programowanie lotu należało rozpocząć dopiero po otrzymaniu wezwania, ale nikt tak nie robił. Wcześniejsze ustalanie trajektorii powrotu to był idiotyczny zysk rzędu kilku minut przy kilkunastogodzinnym locie, ale dawał miłą świadomość, że jednak urwało się coś dla siebie. Zwłaszcza w sytuacji takiej jak dziś, gdy sygnał spóźniał się… Trzeba zresztą przyznać, że wezwania zawsze opóźniały się o kilka minut i podejrzewałem. że właśnie w ten sposób dyżurny oficer Bazy dawał nam odczuć wyższość regulaminowej rutyny nad naszymi chęciami. W końcu to on jednak wychodził zawsze na swoje.

Przeciągnąłem się w fotelu i z potwornym ziewaniem rozwarłem paszczękę. tak szeroko, jakbym chciał połknąć panoramiczny ekran wraz z widocznym w nim fragmentem wszechświatu. Chętnie bym to zresztą uczynił, bo nie cierpię kosmosu. Za to lubię pieniądze i wszystko to. co one dają.

Wreszcie jest sygnał!

Rzuciłem się do pulpitu i zanim sygnalizator zdążył rozświetlić się powtórnie, ja już wracałem. Rozparłem się wygodnie w fotelu i pogroziłem pięścią "mojemu" fragmentowi pustki.

– Nienawidzę cię! – powiedziałem mściwie. – Obym tu więcej nie wrócił!

Po wylądowaniu na Tetyd/ie zostawiłem statek pod opieką mechaników, a sam po złożeniu zdawkowego meldunku oficerowi dyżurnemu, że w czasie pełnienia służby nic ważnego nie zaszło, pognałem do baru.

Uwielbiam tę chwilę, chyba tylko dla niej warto jest się dać zapuszkować na te kilkanaście dni. Siadam, jeszcze w kombinezonie, na wysokim stołku przy barze w kantynie i opieram się plecami o filar. To moje ulubione miejsce, wszyscy o tym wiedzą i gdy wracam, jest zawsze wolne. Dba o to Fred. barman. Poprawiam się na stołku i zastanawiając się, co wybrać do picia, rozglądam się leniwie wokół. W barze jest niewielu ludzi, światła przyćmione, cicha muzyka sączy się nienatrętnie w ucho, kilka chichoczących dziewczyn zajmuje stolik w kącie. Mrugam do nich i odwracam wzrok. Jeszcze nie czas. Myślę. Fred wyciera szklanki chuchając w nie, ogląda pod czerwonym światłem. Z powątpiewaniem kręci wielką głową, znów chucha i poprawia ścierką.

Obaj wiemy, że to gra, że jak zwykle zamówię dużą whisky "Komandor Crax" z lodem. Fred nie stawia jej jednak nigdy przede mną, zanim nie zamówię. Udaje, że wierzy, iż tym razem dokonam innego wyboru. Ja tez w to wierzę i mówię:

– Duży,,komandor" z lodem. Fred.

Barman stawia na blat szklaneczkę błyszczącą jak sam Koh-i-noor i stuka butelką o ladę. Potem nalewa, a ja powściągając się czekam, aż wrzuci lód. Wreszcie wszystko jest gotowe i barman powoli przysuwa napój pod mój nos. Wdycham aromat i jestem szczęśliwy.

– Było paskudnie, Fred – odpowiadam na jego nie zadane pytanie i pociągam pierwszy łyk.

Good heavens! Tego było mi brak przez całe szesnaście dni! Piję łapczywie i kilkoma łykami osuszam szklaneczkę. Fred bez słowa napełnia ją. Moje pierwsze pragnienie zostało zaspokojone, teraz nie śpieszę się, mam przed sobą dwa tygodnie wolności. Szum w barze to wzrasta, to maleje, ludzie wchodzą, piją i wychodzą. Sami lub z którąś z dziewczyn.

– Zawsze jest parszywie – dodaję, gdy barman przechodzi obok mnie.

Nie zwraca na mnie uwagi, bo wie, że już mi nie będzie potrzebny. Zamierzam właśnie wybrać cumy i ruszyć w stronę rozbawionego stolika, 8dy jedna z kurewek uprzedza mnie i staje tuż obok.

Jeszcze się nie znamy – mówi. – Postawisz mi drinka?

Wskazuję jej stołek i kiwam ręką na Freda. On musi już ją dobrze znać, bo bez słowa nalewa wiśniówkę. Przyglądam się jej, gdy pije. Dłonie ma wąskie i długie. Bardzo delikatne. I w ogóle to śliczna dziewczyna, najładniejsza z tych, jakie znam. Widać nowa.

– Skąd jesteś – pytam.

Wykonuje nieokreślony ruch ręką.

– Z ogrodu Wenus.

– To nazwa burdelu czy przenośnia? – chcę wiedzieć.

– Metafora – potakuje i malutkimi łyczkami popija swoją wiśniówkę.

Widać po niej, że jest zupełnie pozbawiona przesądów i najprawdopodobniej jeszcze nigdy się nie upiła. Nie jest to jej potrzebne. Ale mnie tak, jak diabli. Czuję już miły, obezwładniający luz. Wszyscy są moimi przyjaciółmi, lubię ich. Tę małą też.

– Jak masz na imię? – pytam znowu.

– Elis – mówi. – A ty jesteś Al.

– Jasne – potakuję. – Ja jestem Al, pilot Patrolu. Lubisz mnie?

Elis przygląda mi się badawczo, jakby to ona chciała mnie kupić, a nie odwrotnie. Oględziny wypadły pół na pół.

– Nie upij się – mówi. – Nie lubię pijanych. Dziewczęta mówiły mi, że jesteś miły i masz gest. Nie jak ci inni, którzy tylko patrzą, jak nas wykiwać.