Выбрать главу

A więc, nigdy nie osiągnę pewności co do tego, gdzie ów elektron się znajduje i zarazem dokąd zmierza… Zamiast traktować tę cząstkę albo jakikolwiek inny przedmiot jako nieciągły, materialny byt niezwykle małych rozmiarów, muszę rozumować kategoriami funkcji fal prawdopodobieństwa.

Schrödinger opracował równania opisujące zmiany i przekształcenia, jakim podlegały fale prawdopodobieństwa w kontakcie z innymi cząsteczkami i siłami.

Parz zamknął oczy.

— Wyobrażam sobie przestrzeń kosmiczną wypełnioną prawdopodobieństwem niczym błękitnymi falami. Gdyby mój wzrok był wystarczająco dobry, być może mógłbym ujrzeć te fale w pełni ich przepychu. Lecz nie potrafię. Przypomina to spoglądanie spod na wpół zamkniętych powiek: postrzegam jedynie pociemniałe plamy w miejscach, gdzie znajdują się grzbiety i zagłębienia. I mówię wtedy do siebie — tam, tam właśnie znajduje się mój elektron. Ale to nieprawda. Widzę jedynie szczyt fali… W miejscu gdzie zlokalizowany jest szczyt funkcji falowej, najprawdopodobniej znajdę i mój elektron — ale to nie jest jedyna możliwość.

— Jednak funkcje falowe ulegają rozkładowi w momencie obserwacji — podsunął qax.

— Zgadza się. Połączenie rzeczywistości kwantowej i świata zmysłów — ludzkich zmysłów — następowało w chwili dokonywania pomiaru. Przeprowadzam mój eksperyment i ustalam, że elektron znajduje się, w danym momencie — stuknął czubkiem palca w blat dokładnie tutaj. Wtedy pozycyjna funkcja falowa zapada się wszystkie prawdopodobieństwa zmniejszają się do zera, z wyjątkiem tego niewielkiego wycinka przestrzeni, w którym umiejscowiłem mój elektron. Oczywiście skoro tylko zakończę pomiar, funkcje falowe rozwijają się na nowo, wybiegając z miejsca obliczonej lokalizacji elektronu. — Parz zmarszczył czoło. — Tak więc moja obserwacja odmieniła podstawowe właściwości elektronu. Nie sposób oddzielić obserwatora od przedmiotu obserwacji… można nawet zasugerować, że akt obserwacji stał się siłą sprawczą odpowiedzialną za istnienie tego elektronu.

I tu kryje się zagadka. Paradoks. Schrödinger wyobraził sobie kota zamkniętego w pudle z pojedynczym jądrem promieniotwórczym. W pewnym okresie czasu istnieje pięćdziesięcioprocentowe prawdopodobieństwo rozpadu tego jądra. Jeśli tak się stanie, automatyczny mechanizm zabije kota. W przeciwnym razie kot żyć będzie dalej. Teraz pozostawmy pudło w spokoju przez określony uprzednio czas, nie zaglądając do środka. Proszę mi powiedzieć: kot żyje czy jest martwy?

Qax odpowiedział bez chwili wahania:

— Gdzie tu paradoks? Do chwili otwarcia pudła odpowiedzi udzielić można jedynie w kategoriach prawdopodobieństwa.

— Zgadza się. Do chwili otwarcia pudła funkcja falowa systemu złożonego z pudła i kota pozostaje niezmieniona. Kot nie jest ani żywy ani martwy: zachodzi identyczne prawdopodobieństwo zaistnienia obu tych stanów.

Lecz Wigner rozwinął paradoks Schrödingera jeszcze dalej. Załóżmy, że przyjaciel Wignera otworzył pudło i sprawdził, czy kot żyje, czy też jest martwy. Pudło, kot i przyjaciel tworzą teraz większy układ kwantowy, o bardziej złożonej funkcji falowej, według której stan kota — jak i przyjaciela — pozostaje nieokreślony do momentu obserwacji dokonanej przez Wignera albo innego obserwatora.

— Ówcześni fizycy nazwali taką sytuację mianem paradoksu przyjaciela Wignera — powiedział Jasoft. Prowadzi on do nieskończonego kolapsu, niekiedy nazywanego katastrofą von Neumanna. System złożony z pudła, kota i przyjaciela pozostaje nieokreślony do chwili obserwacji przeprowadzonej, powiedzmy, przeze mnie. Wtedy jednak powstaje nowy system — pudło, kot, przyjaciel, ja który sam pozostaje nieokreślony do chwili obserwacji przeprowadzonej przez trzecią osobę i tak dalej.

Qax zastanawiał się nad tym przez chwilę.

— Czyli z ludzkiego punktu widzenia mamy do czynienia z centralnym paradoksem istnienia i fizyki kwantowej, sformułowanym przez tego Wignera gadaniną o kotach i przyjaciołach.

— Dokładnie tak — Jasoft zerknął na minikomp. — Być może rzeczywistość zewnętrzna stwarzana jest aktem obserwacji. Schrödinger zastanawiał się, czy bez świadomości „świat nie pozostałby przedstawieniem przed pustą widownią, nie istniejącym dla nikogo, a więc w rzeczy samej nieistniejącym?”

— No, cóż. Jasoft. A czego dowiadujemy się dzięki temu o sposobie rozumowania tych. którzy podają się za Przyjaciół Wignera?

Parz wzruszył ramionami.

— Przykro mi, gubernatorze. Nie mogę przedstawić żadnej hipotezy.

Wtedy zapadło przeciągające się milczenie. Parz wyglądał przez iluminator flittera w kierunku nieruchomego oka splina.

Nagle, kątem oka, Parz dostrzegł poruszenie. Poprawił się w fotelu, by przyjrzeć się temu dokładniej.

Spliński frachtowiec zmieniał postać. W utwardzonym naskórku pojawiła się szczelina długa na około sto jardów, otwór, który rozwarł się szerzej, ukazując czerwono-czarny tunel, zachęcający w dziwnie obsceniczny sposób.

— Potrzebuję twej porady i wsparcia, ambasadorze — oznajmił gubernator. — Zostaniesz wpuszczony do wnętrza frachtowca.

Ekscytacja i podniecenie przepłynęły falą przez ciało Parza.

Flitter ruszył z szarpnięciem do przodu. Parz naparł na krępujące go zabezpieczenia, pragnąc, by drobny statek jak najszybciej zagłębił się w oczekujący go otwór splina.

Flitter posuwał się długimi na mile cielistymi, mrocznymi tunelami. Czerwone naczynia wypełnione odpowiednikiem krwi pulsowały wzdłuż ścian. Drobne, cieliste automaty — gubernator używał na ich określenie nazwy „limfoboty” — wirowały wokół flittera, towarzysząc mu w podróży. Parz poczuł nagły napływ klaustrofobii, jakby te krwiście czerwone ściany miały zacisnąć się wokół niego. Spodziewał się, że ten aspekt struktury splina poddany zostanie sterylizacji panelami i jaskrawym oświetleniem. Gdyby statek eksploatowali ludzie, podobne modyfikacje zostałyby niewątpliwie przeprowadzone. Żaden człowiek nie zniósłby na dłuższą metę absurdalnego wrażenia bycia połkniętym, wędrówki przez nie kończący się układ trawienny.

Flitter wynurzył się nareszcie z pomarszczonej śluzy w obszerniejszym pomieszczeniu — brzuchu splina, skonstatował natychmiast Parz na swój prywatny użytek. Świetliste kule unosiły się w całym jego wnętrzu, pomieszczenie mogło mierzyć około ćwierć mili długości; odległe, różowawe ściany pożyłkowane były skrytymi pod nabłonkiem naczyniami.

Przejście z krwistego tunelu w tą truskawkoworóżową przestrzeń przypomina proces narodzin, pomyślał Parz.

W centralnym punkcie sali znajdowała się kula wypełniona brązowawą cieczą, szeroka na mniej więcej sto jardów. W jej wnętrzu, pod powierzchnią cieczy. Parz dostrzegł kilkanaście urządzeń. Metalowe zastrzały biegły z ich wnętrza i zagłębiały się w ścianie żołądka splina, stanowiąc zakotwiczenie kuli. Jej powierzchnię pokrywał menisk brązowawych szumowin. Płyn wydawał się leniwie wrzeć. tak że menisk podzielony był na tysiące albo i miliony heksagonalnych komórek konwekcyjnych wielkości dłoni. Zafascynowanemu Parzowi mimowolnie stanął przed oczami obraz skwierczącej na patelni zupy.

W końcu odezwał się:

— Gubernatorze?

— Jestem tutaj.

Głos dobiegał oczywiście z elektronicznego tłumacza wchodzącego w skład wyposażenia flittera. tak więc nie pomagał ani trochę w zlokalizowaniu mówiącego. Parz odruchowo zaczął rozglądać się po wnętrzu komnaty.