Cóż, były błędy, pewnie. Kto ich nie popełnia? Ale czy takie nic, jak jakiś Marques, może mi teraz zarzucać, że przesadziłem z wielokulturalizmem? Dobrze pamiętam, że programy dla przesiedleńców z Europy Wschodniej forsowano właśnie po to, by „grupami kulturowo bliższymi” zrównoważyć napływ ludności kolorowej. To też można sprawdzić, gdyby się komuś chciało.
Tylko że nikomu się nie będzie chciało. Dzisiaj fakty, liczby czy argumenty już nikogo nie obchodzą. Ważne jest to, żeby zestawić obraz Mathieu-Ricarda na antyrasistowskim proteście w 1998 roku ze zdjęciami trupów z Avesnelles i Mathieu-Ricardem sprzed miesiąca, wyrażającym uznanie dla umiarkowania i otwartości prefekta Kuruty. I dodać do tego komentarz prześcigający się w zjadliwościach z konkurentami. Nikczemni głupcy. Niczego nie pojmują, potrafią tylko pluć i judzić. Dranie, dranie, dranie…
Zajeżdżamy pod biurowiec; obiad, chwila relaksu i przygotowanie przed spotkaniem z mediatorką Kuruty. Panienka z filmów… Na pierwszy rzut oka absurdalny pomysł, ale kto wie, czy to nie chwyci. Przez tych pyskaczy z mediów nawet aktorka jest dzisiaj dla ludzi bardziej wiarygodna niż polityk.
Cały czas jestem pod wrażeniem rozmowy z Mariką L. Duże zaskoczenie. Rzeczywiście jest piękna, urodą, jaką mają tylko Słowianki. Tak, podobnie powłóczyste, jasne włosy zdarzają się także u dziewczyn ze Skandynawii, ale u nich cały efekt psują te cielęce, zupełnie pozbawione wyrazu twarze. Mariką natomiast ma jakiś taki niezwykły wyraz oczu, dyskretnie rozpustny, kontrastujący z niewinnością twarzy. Twierdzą, że to zupełnie naturalne, że nie przechodziła żadnych korekcji, ale to na pewno reklamowa bajka. Podobnie jak jej rzekome obozowe przejścia w Czarnogórze, zanim trafiła do Europy i zrobiła tu karierę filmową. W dostarczonym przez Tourilla dossier znalazłem wiadomość, że urodziła się w Hamburgu jako nieślubne dziecko pracującej tam Polki i zanim podpisała dożywotni kontrakt z wytwórnią, nazywała się Ulrike Lutshik.
Ale nie uroda mnie zaskoczyła – jest przecież aktorką, to u niej tak samo niezbędne i naturalne, jak u mnie wiedza i inteligencja. Okazała się doskonale zorientowana w problematyce negocjacji. I rzeczowa.
Jakoś udało się nam skrócić do minimum standardową wymianę uprzejmości i wyrazów dobrej woli, właściwie wszystko z tej materii odbyło się w westybulu, gdzie czatowali zorganizowani przez Tourilla reporterzy. Potem weszliśmy do salonu, ja tylko z Vanem, ona ze skromnie ubraną, brzydką jak wielbłąd asystentką. Dostrzegłem kątem oka, jak w jednej chwili z twarzy Mariki spływa wypracowany wyraz optymizmu, odsłaniając napięcie nerwów, niepewność i zmęczenie. Jak ja to dobrze znam…
Jakoś trudno mi sobie przypomnieć całą tę rozmowę zdanie po zdaniu, choć zazwyczaj nie mam z tym problemów. W każdym razie, to pierwsze wrażenie zupełnie mnie nie myliło. Gwiazda została za drzwiami – do salonu weszła ze mną po prostu kobieta, równie jak ja zatroskana i niespokojna o przyszłość. I bardzo bezpośrednia. Przyznaję, że bezpośredniość dobrze na mnie wpływa, pewnie dlatego, że na co dzień żyję w teatrze.
– Wiem, że to dość dziwne, że właśnie ja – oznajmiła mi na samym początku. – Wcale nie chciałam się w takie rzeczy mieszać, nigdy by mi to nie przyszło do głowy. Ale wie pan, Ivan… To znaczy doktor Kuruta, przekonał mnie, że… O Boże, to strasznie zabrzmi – potrząsnęła swymi płowymi włosami, z miną pełną zakłopotania. – Muszę się od razu przyznać, że to, co mówię dziennikarzom, nie jest prawdą. To nie był mój własny pomysł, to wyszło od doktora Kuruty. Przekonał mnie, że jestem ostatnią szansą, jego i pana. Nie wiem, czy to prawda…
A więc Kuruta zdaje sobie dobrze sprawę z sytuacji. Spodziewałem się tego, wbrew sugestiom Gruyera. Przez tego ostatniego chyba przemawia rozgoryczenie. Dał już za wygraną i czeka tylko, aż zostanę odwołany. Jeszcze zobaczy, że poddał się za wcześnie.
W każdym razie, trochę mnie rozbroiła tymi swoimi prośbami, żebym spotkał się bezpośrednio z Kuruta -z Ivanem, jak go cały czas mimowolnie nazywa. Musiałem jej wyjaśniać, dlaczego polityk musi przestrzegać pewnych zasad i dlaczego podobne spotkanie, poza salą konferencyjną, jest po prostu niemożliwe. Sądziłem, że zaraz wpadniemy w ślepą uliczkę – będzie mnie namawiała, abyśmy spotkali się gdzieś w dyskrecji, a właśnie dyskrecja jest ostatnią rzeczą, na jaką można w takich sprawach liczyć. Ale nie. Przedstawiła mi konkretną propozycję Kuruty. Propozycję dość śmiałą, boję się powiedzieć: rewolucyjną. W każdym razie wystarczającą, aby takie spotkanie usprawiedliwić.
Nie chcę myśleć w tej chwili o szczegółach – czuję, że jestem zbyt podniecony, łatwo mógłbym popełnić jakiś błąd, podejść do tego za bardzo entuzjastycznie. Choć, z drugiej strony, mój nos mówi mi, że to może być to -a mój nos zawodził mnie w życiu znacznie rzadziej niż sztaby socjometrów i analityków.
W każdym razie jest jakaś wstępna oferta, wreszcie jakaś zmiana po pięciu miesiącach młócenia w kółko tych samych argumentów. Oczywiście, taka „autonomia etniczna” wymagałaby zmiany europejskiego ustawodawstwa. Potrzebna by była zgoda Komisji… Ale skoro w zamian za to Kuruta gotów jest ustąpić z funkcji prefekta, oddając ją do naszej dyspozycji, i powrócić do zasady kwot procentowych przy obsadzaniu stanowisk? No i najważniejsze -nowy statut regionu umożliwiłby mu poddanie się kolejnym wyborom przy jednoczesnym zachowaniu twarzy.
– Nie wiem, czy będę to umiała dobrze powtórzyć… -Niemal wciąż widzę jej bezpretensjonalny, z lekka zakłopotany uśmiech. – Ivan powiedziałby to panu dużo lepiej. Ale on twierdzi, że nieformalne grupy etniczne to jest taka sama sprawa, jak sto lat temu ze związkami zawodowymi. Przecież to nie było nic innego, tylko zwykłe gangi stosujące w interesie swych członków przemoc i terror. Ale udało się wciągnąć je w obręb instytucji demokratycznego społeczeństwa i przekształcić w jeden z jego fundamentów…
Dobrze powiedziane: gangi. Mam swoje doświadczenia z działaczami związkowymi jeszcze ze Sztrasburga. Nam się zarzuca, że jesteśmy tacy czy owacy, może i czasem słusznie – ale niech ktoś kiedyś przyjrzy się bliżej tym draniom. Nie ma bardziej pazernej i nienasyconej bandy. Zaspokoisz jednych, wykroisz im ciepłe synekurki w różnych radach, a już na horyzoncie zjawia się następna zmiana, wszyscy pełni rewolucyjnego zapału, by też poczuć w garści solidny zwitek pieniędzy. Nie ma z draniami chwili spokoju.
– Doktor Kuruta mówił, że pan, jako przedstawiciel Komisji, stoi przed tym samym wyborem. Czy włączyć struktury etniczne w system prawny Wspólnoty, czy skazać je na takich przywódców, jak ci, którzy urządzają „losowania”…
Cóż, dobry argument. Ale właściwie to jeszcze nie było najważniejsze. Najważniejsze Marika L. zachowała na koniec.
– Widzi pan, Ivan ma swoje powody, dla których zależy mu na szybkim zakończeniu tego konfliktu. – Te jej oczy, chyba nigdy nie widziałem podobnych. – Ale wolałby, aby oficjalnie inicjatywa wyszła od pana.
Pamiętam, że Van popatrzył na mnie bardzo znacząco, ale nie odzywał się przez całą rozmowę, podobnie jak asystentka Mariki, podająca jej tylko od czasu do czasu różne notatki.
Plan Autonomii Etnicznej Mathieu-Ricarda. To nie brzmi źle. Gdyby porozumienie w Dolnej Walonii wypaliło, mogłoby stać się ono standardem dla rozwiązywania kolejnych problemów etnicznych, jakie pojawią się w innych regionach Europy – a pojawią się na pewno. Trzeba zawsze pamiętać o całości spraw, nie pozwolić, aby przysłoniły je szczegóły – to w polityce najważniejsza zasada.
Tourill, kiedy o tym teraz rozmawiamy, podziela całkowicie moje zdanie. Jego entuzjazm dla Autonomii Etnicznej bardzo mnie cieszy. Potrzebuję wsparcia, argumentów, bo Gruyer jak zwykle wykłada swoje bardzo ostro i przekonująco.
– Zyskalibyśmy chwilowy pozór rozwiązania sprawy i pewność, że z każdym rokiem będziemy wobec poczynań imigrantów coraz bardziej bezsilni – podsumowuje swą długą wypowiedź. – Taka autonomia etniczna to bardzo sprytnie ukryty zalążek państwa narodowego.
Tourill bierze na siebie cały ciężar sporu. O dziwo, Van wydaje się być po stronie Gruyera, choć odzywa się raczej mało – w końcu to nie są sprawy należące do jego kompetencji.
Chociaż nie, nic dziwnego. Po rozmowie z Marika -prawie dwie godziny, choć oczywiście bez żadnych konkluzji, prócz woli następnego spotkania – wystarczyła mi krótka wymiana zdań, by odkryć, że Van nie lubi tej kobiety. Mówi o niej, że jest sztuczna i gra. Wcale nic takiego nie zauważyłem.
Sądzę, że to irracjonalne. Van od kilku lat jest moją prawą ręką, spędza ze mną więcej czasu niż ktokolwiek inny – i czasami na swój sposób bywa o mnie zazdrosny. Muszę o tym pamiętać; we wszystkim, co dotyczy Mariki, jego rady będą stronnicze.
Na szczęście znam się na ludziach. Pozwalam Tourillowi, aby stawiał czoło Gruyerowi i Vanowi, kiedy uporczywie szukają dziur w pomyśle. To przydatne, mieć współpracowników, którzy tak szczególancko starają się wykazać złe strony sprawy. Nie odzywam się – słucham, co mają do powiedzenia. Zbieram materiał do podjęcia decyzji.
Marika ma też bardzo szczególny sposób chodzenia, kołysze biodrami bardzo nieznacznie, ale w sposób znamionujący jakąś niezwykłą gibkość i sprężystość ciała.
To niewiarygodne. Van usiłował mi się przeciwstawić. Musiałem podnieść na niego głos, żeby przypomnieć, jaki charakter mają nasze wzajemne stosunki.
Przywołany do porządku, zabrał się jak niepyszny do wykonywania moich poleceń. Ale czuję niesmak, że musiałem sięgnąć po taki ton. Trudno, to jego wina. Pozycja osobistego sekretarza sprzyja pewnej zażyłości, którą czasem trzeba powściągnąć, by nie zaszła za daleko.