– Mamy wiadomość ze studia, Jacqueline – włączył się do rozmowy Mulat. – Właśnie ustalony został nowy rekord w naszej akcji: pełne dwa miliony. Powiedz nam, czy to dużo, dwa miliony?
To bardzo dużo.
– My też tak sądzimy. Te dwa miliony wpłaciły na fundusz małej Olgi leki antydepresyjne Ekstaza D. Pamiętajmy, że od dziś czyniąc swe życie piękniejszym Ekstazą D, nie tylko nie ryzykujemy uzależnienia, ale też możemy pomóc dzieciom z ogarniętego wojną, biednego kraju.
– Bardzo się z tego cieszę – powiedziała promiennie Jacqueline. – Ale chciałabym coś powiedzieć. Te wszystkie dary, które za naszym pośrednictwem docierają na Wschód, można mierzyć na dwa sposoby. Gdybyśmy mierzyli je potrzebami, to nie ma innych ofiar niż małe. Ale ja wolę mierzyć ofiarność naszych telewidzów i sponsorów sercem, jakie okazują tym dzieciom. A tutaj, w tym odległym, strasznym kraju, pomiędzy tyloma strasznymi ludźmi, te bezbronne istoty tak bardzo potrzebują serca, I według tej miary – tu jej głos nabrał uroczystego brzmienia – każdy dar jest równie wspaniały. Czy to jest jedna marka, czy dziesięć milionów. I za każdy dar jestem wam równie głęboko wdzięczna.
– Ach, pięknie, pięknie to powiedziałaś, Jacqueline -egzaltowali się prezenterzy ze studia. – Tylko ty potrafisz tak trafić w samo sedno sprawy. Powiedz jeszcze, prosimy, co nasi widzowie zobaczą po przerwie?
– Po przerwie będzie coś specjalnego. Mamy tutaj gościa, doktora Wendzyłowicza z lwowskiego Szpitala Dobrego Mykoły, który nie tylko opowie nam o Oldze, ale też bardzo fachowo przedstawi aparaturę firmy Lin Tan, która utrzymuje małą Olgę i dziesiątki innych dzieci przy życiu.
– Zostańcie przy telewizorach! Wracamy z Jacqueline i doktorem Wendzyłowiczem zaraz po przerwie!
I znowu reklamowy spot, tym razem długi, sześciominutowy.
Przez cały czas na pozostałej jednej trzeciej panelu, obok okna, w którym Doug uruchomił telewizję, przesuwały się kolumny notowań. W pewnym momencie zaczęły się w nich powtarzać informację z giełdy w Sajgonie i w jednej chwili całą uwagę Douga przyciągnęło trzypunktowe zachwianie w sektorze precyzyjnej produkcji dla rolnictwa. Wiązało się to pośrednio z jego główną specjalnością, jaką był handel aparaturą medyczną, a poza tym mogło dotyczyć którejś z innych, prowadzonych równolegle przez firmę spraw. Zmniejszył transmisję telewizyjną do malutkiego okienka w dolnym rogu obrazu i zaczął ściągać dane z watchdogów, usiłując zorientować się w sytuacji.
Zanim upewnił się, że chodzi tylko o jakieś kłopoty z indochińskim transportem przybrzeżnym, doktor Jacqueline zdążyła oprowadzić telewidzów po konwoju i przedstawić im jeszcze parę osób, bardzo zasłużonych dla ratowania małych dzieci. Kamera pokazała dokładnie każdy węzeł elektronicznej plątaniny otaczającej bladą dziewczynkę zatopioną w śnieżnej bieli furgonu jak w lodowym sarkofagu. Potem jeszcze kamerzysta wetknął obiektyw do jednej i drugiej szoferki, powiedziano parę wzruszających słów i program wrócił do studia.
W końcu Doug połączył się z biurem, zapowiedział, że będzie za dziesięć minut, zdjął komputerowe gogle i schował je we wnęce pod blatem stołu.
Za oknem wciąż było tak samo szaro, ciemno i szklisto.
W barze zrobiło się jeszcze bardziej pusto, niż kiedy tu przyszedł. Dziewczyna, nie mając nic do roboty, oglądała coś na małym wyświetlaczu przy barze, oparta łokciem o krawędź szynkwasu i pochylona seksownie, z jedną nogą na poprzeczce stokera.
Miała włoski typ urody, ładne ciemne oczy, a na przypiętym do bluzki identyfikatorze imię Paola. Nie najgorsze imię, uznał.
– Płacę, Paola – rzekł, podając jej kartę. I westchnął z udanym zmęczeniem. – Bardzo tu fajnie, ale muszę iść.
Wiesz, praca.
Pokiwała głową, przeciągając kartą przez szczelinę aparatu kasowego.
– Biznesmen – powiedziała domyślnie.
– Biznesmen – potwierdził. – Ciągle w podróży. Możesz mi wierzyć, nie warto dużo zarabiać. I tak nie ma się czasu, żeby z tego korzystać.
Twoja żona musi ciągle za tobą tęsknić – uśmiechnęła się, oddając mu kartę.
Tak, buzia niebrzydka i figura… Jak najbardziej. – Och, daj spokój – rzucił swym najcieplejszym głosem. – Żadna kobieta by ze mną nie wytrzymała. Wolałem nawet nie próbować.
Chował kartę, zwlekając chwilę, aby instynkt myśliwski dziewczyny został należycie podrażniony.
– Wiesz, Paola – odezwał się w chwili, kiedy już sądziła, że zaraz odwróci się i wyjdzie. – Może, gdyby nie było deszczu, zabrałbym cię wieczorem na Kosmiczną Igłę?
Perhat oglądał program na monitorach wozu transmisyjnego. Właściwie z początku nie oglądał, tylko kręcił się po okolicy, co i raz przechodząc obok otwartych tylnych drzwi ciężarówki i jakby ot, tak tylko, przypadkiem, zerkając na monitory. W końcu zdał sobie sprawę, że zachowuje się jak idiota, wlazł do środka i stanął za plecami realizatorów. Chciało mu się rzygać, kiedy słuchał tych wszystkich bredni, ale wytrzymał dzielnie aż do momentu, kiedy Jacqueline zeszła z anteny. Wtedy mruknął coś pod nosem tytułem podziękowania, wyszedł i o mało się nie zabił, zahaczywszy czubkiem buta o gruby kabel zasilania reflektorów, ciągnący się z ciężarówki w stronę furgonu Śpiącej Królewny.
Jacqueline, oglądana na ekranie, przechodziła dziwną metamorfozę. Nie był w stanie zrozumieć, na czym to mogło polegać, ale za każdym razem nie mógł się nadziwić. Niby ta sama kobieta, a nie ta sama. Wszystko, co na żywo wydawało się jeśli nie usterką, to w każdym razie niedoskonałością jej urody, kamera zamieniała w atut. Twarde rysy twarzy w obiektywie łagodniały, nabierały harmonii i Perhat, przyglądając się tej pięknej, ciemnowłosej kobiecie na monitorach, nie potrafił pojąć, jak mógł myśleć o niej jako o grubokościstej babie. „Tak, kamera ją kocha!” – powiedział mu z właściwą sobie i wszystkim żabom emfazą Claude, kiedy podczas pierwszej transmisji Perhat dał wyraz zaskoczeniu tą niezwykłą metamorfozą.
Ciekawe, czy gdyby kamera jej nie kochała, mogłaby być tą właśnie, znaną całej Europie i połowie reszty świata doktor Jacqueline, wsławioną rozlicznymi akcjami charytatywnymi, wygrywającą plebiscyty popularności, zapraszaną do nocnych talk-shows i umieszczaną na okładkach magazynów.
Rozjuszony do żywego niefortunnym potknięciem – wydawało mu się, że wszyscy to obserwowali i przez cały wieczór nie będą mówić o niczym innym – ruszył w stronę swojego wozu. Koło kabiny czekało na niego kilku spośród jego ludzi. Domyślał się, czego chcieli, ale dał im wyłożyć sprawę.
Oczywiście, nie pozwolili sobie na jakiekolwiek protesty czy krytyki. Skoro szef uznał, że stają tutaj, to stanęli tutaj. Szef po to jest szefem, żeby wiedział. Kierowcy przyszli tylko grzecznie prosić, żeby pozwolił im skoczyć do Parachowki. Nie spodziewali się, że będą nocować w polu, a niektórzy mają to i owo do kupienia. Niektórzy chcieliby też na wieczór popakować na siłowni, ostatnio otworzyli tam całkiem niezłą salę – szef wie, jak to jest, nie można sflaczeć.
Owszem, wiedział, jak to jest. Jeśli nie miało się drugów ani krewnych, jedyną szansą, żeby wziąć życie za pysk i wyrwać gdzieś do góry, ku lepszemu, były agencje. Dla diewoczek – towarzyskie, dla mołodców – ochrony, W jednych i drugich konkurencja bezlitosna. Nie wolno sflaczeć, o co za kierownicą łatwo. Dzisiaj mieli u niego robotę, a jutro, no – kto tam wie, co może być jutro, Panie Boże chroń. Budź gotów, wsiegda gotów. Pośród straganów, bud, barachołek, lotnych kasyn i burdeli, wszystkiego, co obrastało drogę pstrokacizną arabskiego suku, siłownie i sale do trenigów walki stanowiły jedną z głównych branż. Cieszącą się na tyle wielkim popytem, że o prawo ich utrzymywania toczyła się między paroma drużstwami długa wojna, z trupami, podpaleniami i wysadzaniem samochodów, zanim Egzekutywa nie rozdzieliła ściśle, kto, gdzie i za ile. Droga kijowska została w tym podziale rozparcelowana między Kuklata i Wolanowskiego. Sam powinien iść z nimi. Co może być jutro, to znaczy, nie dosłownie jutro, ale za jakiś czas, wiedział tyle samo, jak i inni. Ciężarówki przecież nie były jego własnością. W hierarchii Drogi wspiął się oczywiście wyżej niż przydrożna cichodajka czy najemny osiłek, mógł im się wydawać bogiem, ale w gruncie rzeczy podlegał takim samym jak oni kaprysom losu. Starczyło, by Stawyszyn z jakiegokolwiek powodu przestał mu nagle ufać.
Sam powinien iść z nimi, choćby po to, żeby machaniem sztangą wydusić z siebie tę wściekłość i bolesną potrzebę rozpaloną przez sławną panią doktor z innego świata. No, a gdyby nawet sztangą nie pomogła, to w Parachowce całe roje diewoczek czekały, aby za skromną opłatą sprawić potrzebującemu ulgę.
Tylko że akurat szefowi konwoju nie wypadało odjeżdżać sobie kilkadziesiąt kilometrów na siłownię albo panienki. Gdyby tak zrobił, na pewno ktoś by o tym powiadomił Stawyszyna, i to z odpowiednim komentarzem. Ktoś pragnący posunąć się w hierarchii drużstwa o jedno oczko albo ktoś chcący mieć w tym jej punkcie swojego człowieka. Ta świadomość potęgowała złość Perhata na wszystko i na wszystkich. Coś mu podpowiadało, miał już na końcu języka, żeby nie pozwolić – nie i już, to nie jest zwykły konwój, za poważna sprawa, wszyscy muszą być pod ręką. Nawet by słowem nie brzdąknęli. Ale nie chciał tak pogrywać ze swoimi ludźmi tylko dlatego, że był zły -ani przecież na nich, ani z ich winy.
Zgodził się, pod warunkiem, że co najmniej jeden człowiek z każdego wozu zostanie na miejscu. Jeśli chętnych jest więcej, będą się musieli wymienić na dwie tury. Mogą wziąć jedną furgonetkę, na benzynę się złożą. Machnął ręką, ucinając podziękowania. Tego, że rano mają być wszyscy rześcy jak świeży szczypiorek i bez śladu zużycia, nawet nie musiał dodawać.