Kilka minut później zjawił się pięćdziesięcioletni mężczyzna, który anemicznie uścisnął mi dłoń na powitanie. Miał siwe włosy, a na ramionach jego szytej na miarę, lekko pogniecionej marynarki dostrzegłem ślady łupieżu. Zasiadł przy stole i z przezroczystej teczki wyjął zapisaną kartkę, którą starannie położył przed sobą na blacie. Przeczytałem odwrócony do góry nogami nagłówek: „Oferta funduszu Browdera”.
— Panie Browder, jestem niezmiernie rad, że pan przybył — powiedział z angielskim akcentem, bliźniaczo podobnym do tego, z jakim mówił George Ireland, mój dawny kolega z biura w Maxwell Communication Corporation. — Możliwości inwestowania w Rosji, które nam pan zaprezentował w zeszłym tygodniu, zrobiły wielkie wrażenie na mnie i moich współpracownikach. Przechodząc do rzeczy, chciałbym się dowiedzieć, jakiej oczekuje pan pensji i premii.
Pensja i premia? Skąd mu przyszło do głowy, że ja szukam u nich pracy? Po tym, co przeżyłem w takim gnieździe żmij jak Salomon Brothers, nie miałem najmniejszej ochoty wysługiwać się tej bandzie napuszonych dyletantów, którzy udawali biznesmenów, a swoje emocje wyrażali, nadużywając słowa „niezmiernie”.
— Obawiam się, że musiało zajść jakieś nieporozumienie — odparłem, starając się opanować drżenie głosu. — Nie przyszedłem tu na rozmowę kwalifikacyjną. Chciałbym pomówić o tym, czy pański bank zostanie głównym inwestorem mojego funduszu.
— Och. — Wyraźnie zbity z tropu dyrektor zaczął wertować leżące przed nim notatki. Takiego rozwoju wypadków jego scenariusz nie przewidywał. — No dobrze, a jakiego rodzaju transakcję ma pan nadzieję z nami zawrzeć?
— Szukam wkładu inwestycyjnego w kwocie dwudziestu pięciu milionów dolarów w zamian za pięćdziesiąt procent udziału w interesie — odparłem, patrząc mu prosto w oczy.
Dyrektor potoczył wzrokiem po ścianach, unikając mojego spojrzenia.
— Hm. Ale skoro nam przypadnie pięćdziesiąt procent udziału, to do kogo należy pozostałe pięćdziesiąt?
Miałem poważne wątpliwości, czy ten człowiek sobie nie żartuje.
— Do mnie.
Na jego twarzy pojawił się wyraz napięcia.
— Ale jeśli rynek rosyjski przyniesie takie zyski, o jakich pan mówi, zarobi pan miliony.
— No i o to chodzi. Ale pan również zarobi.
— Niezmiernie mi przykro, panie Browder. Układ tego rodzaju u nas na pewno by nie przeszedł — oznajmił dyrektor, ani trochę nie zdając sobie sprawy, jak śmiesznie zabrzmiały jego słowa. To, że jakiś dorobkiewicz mógłby się wzbogacić, w jego mniemaniu tak bardzo kłóciło się z archaicznymi zasadami brytyjskiego systemu klasowego, że wolał raczej pozbawić go tej szansy, aniżeli zarobić fortunę dla swojego banku.
Spotkanie dobiegło końca w uprzejmej atmosferze, ale wychodząc, poprzysiągłem sobie nigdy więcej nie wracać do żadnego z tych nadętych banków.
W ciągu najbliższych tygodni zaliczyłem jeszcze wiele falstartów i zapędziłem się w wiele ślepych uliczek, aż w końcu natrafiłem na amerykańskiego miliardera Rona Burkle’a. Burkle’owi przedstawił mnie Ken Abdallah, były broker z Salomon Brothers, w nadziei, że coś mu odpalę za ten kontakt.
Burkle był czterdziestotrzyletnim kawalerem z Kalifornii o płowych włosach i ładnie opalonej skórze. Należał do najbardziej liczącym się inwestorów na Zachodnim Wybrzeżu. Człowiek ten, który zaczynał swoją karierę jako pakowacz towaru przy sklepowej kasie, przeprowadził szereg udanych zakupów lewarowanych i znalazł się na liście najbogatszych Amerykanów magazynu „Forbes”. Prócz sukcesów w biznesie gościł regularnie na stronach kronik towarzyskich w otoczeniu gwiazd Hollywood i grubych ryb ze świata polityki, jak choćby prezydent Clinton.
Był piękny słoneczny dzień, gdy we wrześniu 1995 roku przyleciałem do Los Angeles. Odebrałem samochód z wypożyczalni, zameldowałem się w hotelu i spojrzałem na adres Burkle’a — 1740 Green Acres Drive, Beverly Hills. Wsiadłem z powrotem do samochodu i pognałem w stronę wzgórz wznoszących się nad Los Angeles, po drodze mijając okazałe bramy rezydencji i pełne kwiatów ogrody. Wszędzie rosły drzewa — palmy, klony i dęby, a gdzieniegdzie również platany. Green Acres Drive była oddalona około półtora kilometra od Sunset Boulevard, a posesja numer 1740 znajdowała się na końcu ślepej ulicy. Zatrzymałem samochód przed czarną żelazną bramą i nacisnąłem przycisk domofonu. Z głośnika dobiegł męski głos, który kazał mi wjeżdżać.
— Będę czekał przy wejściu, Bill — dodał na koniec.
Brama otworzyła się i wjechałem na drogę, wzdłuż której po obu stronach ciągnęły się rzędy szpiczastych cyprysów. Gdy skręciłem na parking, moim oczom ukazała się najbardziej wystawna rezydencja, jaką kiedykolwiek widziałem. La Leopolda mogła być najdroższą willą świata, ale Greenacres zbudowana pod koniec lat dwudziestych przez gwiazdora kina niemego, Harolda Lloyda, należała do największych. Główny budynek miał czterdzieści cztery pokoje i zajmował powierzchnię przeszło czterech tysięcy metrów kwadratowych. Ten okazały pałac w stylu włoskiego renesansu otaczały wypielęgnowane trawniki, kort tenisowy, basen, liczne fontanny i wszelkie atrybuty bogactwa, jakie tylko można sobie wyobrazić. Nigdy nie zachwycałem się zbytnio cudzymi posiadłościami, ale Greenacres naprawdę robiła wrażenie. Burkle był zwyczajnym facetem z Pomony w Kalifornii, który od zera doszedł do poziomu życia godnego saudyjskiego księcia.
Nacisnąłem dzwonek przy drzwiach. Burkle otworzył mi osobiście, a tuż za nim stał Ken Abdallah. Gospodarz powitał mnie i prowadził po rezydencji, a potem we trzech udaliśmy się do jego gabinetu, aby omówić warunki kontraktu. Burkle był zadziwiająco odprężony i w zasadzie przystał na moją propozycję — wkład inwestycyjny wysokości 25 milionów dolarów w zamian za 50 procent udziałów w funduszu. W mniej ważnych kwestiach, jak data rozpoczęcia działalności, nadzór nad zatrudnianiem pracowników i kapitał obrotowy, nie miał wiele do powiedzenia. Jak na człowieka o reputacji jednego z najostrzejszych graczy na Wall Street wydawał się wręcz niefrasobliwy.
Kiedy się już dogadaliśmy, Burkle zaprosił mnie i Kena na kolację, a potem do swojego ulubionego klubu nocnego. Byłem zaskoczony jego miłym usposobieniem. Nie przejawiał typowego dla bywalców Wall Street zuchwalstwa, którego się spodziewałem. Gdy na koniec wspólnego wieczoru wsiadałem do samochodu, zapewnił mnie, że jego prawnicy opracują umowę i za kilka dni wyślą mi ją do Londynu. Nazajutrz leciałem z powrotem do domu i towarzyszyło mi poczucie, że usunąłem największą przeszkodę, jaka zagradzała mi drogę do rozkręcenia własnego biznesu. Na pokładzie samolotu wypiłem lampkę czerwonego wina, wznosząc cichy toast za pomyślność, obejrzałem początek filmu i zasnąłem.
Zgodnie z obietnicą cztery dni później faks w moim domu w Hampstead wypluł sążnisty dokument sporządzony przez prawników Burkle’a. Pełen niespokojnego podniecenia chwyciłem kartki i zacząłem czytać, by sprawdzić, czy wszystko się zgadza. Pierwsza strona była w porządku. Tak samo druga, trzecia i następne. Ale potem doszedłem do siódmej. W paragrafie zatytułowanym „Kapitał funduszu”, w miejscu, gdzie powinny widnieć słowa: „Yucaipa[5] powierza funduszowi 25 milionów dolarów”, było napisane: „Yucaipa dołoży wszelkich starań, aby pozyskać dla funduszu 25 milionów dolarów”. Co miały oznaczać te „wszelkie starania”? To nie było to, na co się umawiałem. Jeszcze raz przeczytałem umowę, by się upewnić, że nie popełniłem jakiegoś błędu. Nie popełniłem. Burkle nie angażował w mój fundusz żadnych pieniędzy, a jedynie obiecywał je zdobyć, jeżeli mu się uda. I w zamian za swoje starania oczekiwał połowy udziałów.