Выбрать главу

Arabowie wybuchnęli krótkim, trochę wymuszonym, gorzkim śmiechem. Selim przygarbił się, jak po uderzeniu. Frank wzruszył ramionami, uśmiechnął się szeroko i uspokajająco rozłożył ręce.

— Nie ma sprawy, przecież to tylko słowa! To znaczy… sam już nie wiem. A wy jak myślicie, czy John coś szykuje?

Stary Zeyk uniósł z powagą brwi.

— Boone’a nie można lekceważyć.

Gdy Chalmers zbierał się do odejścia, pochwycił na moment badawcze spojrzenie Selima. Zszedł boczną uliczką — jednym z wąskich zaułków, które łączyły siedem głównych alei miasta. Większość tych uliczek była brukowana albo obsiana trawą, ale ta akurat została wylana betonem. Minął ukryte w niszy wejście do jednego z budynków, po czym zwolnił kroku i zatrzymał się przed oknem zamkniętego warsztatu szewskiego. Na tle ciężkich butów od walkera za szybą sklepowej witryny dostrzegł niewyraźny zarys swojej twarzy.

“Boone’a nie można lekceważyć”. Bez wątpienia większość osób nie doceniała Johna — nawet Frankowi zdarzyło się to przecież kilkakrotnie. Stanęła mu przed oczami pamiętna scena w Białym Domu, kiedy jego przyjaciel — poczerwieniały z przejęcia — wygłaszał niezwykle przekonujący wykład. Niesforne blond włosy fruwały dziko na wszystkie strony, wpływające przez okna Owalnego Gabinetu słońce przydawało mu jakiegoś nieziemskiego blasku, sam John zaś szaleńczo gestykulując spacerował po pokoju tam i z powrotem, rozprawiając z niezwykłą pewnością siebie. Prezydent potakująco kiwał głową, a jego doradcy obserwowali młodego mężczyznę i zastanawiali się, w jaki sposób pozyskać dla siebie tego charyzmatycznego mówcę. Tak, w tamtych czasach obaj byli gwałtowni: Frank miał nowatorskie, czasem nawet genialne pomysły, John za to był człowiekiem “z pierwszej linii”, który potrafił o nich opowiadać. Na dobrą sprawę niemal nic nie było w stanie go powstrzymać.

Wśród butów na wystawie pojawiło się odbicie Selima el-Hayila.

— Czy to prawda? — zapytał.

— Co mianowicie? — odpowiedział pytaniem Frank.

— Czy Boone jest nastawiony anty-arabsko?

— A jak sądzisz?

— Czy to on zablokował zezwolenie na budowę meczetu na Fobosie?

— Boone jest potężnym człowiekiem.

Twarz młodego Saudyjczyka wykrzywił grymas.

— Jest najpotężniejszym człowiekiem na Marsie i jeszcze mu mało! Chyba chce zostać królem! — Selim wściekle uderzył się pięścią w dłoń. Był smuklejszy od innych Arabów, a jego pociągłą twarz zdobił gęsty wąs przykrywający wąskie usta.

— Już wkrótce mamy odnowić traktat — zadumał się Frank — a koalicja Boone’a najwyraźniej mnie unika. — Zacisnął wargi. — Nie wiem, jakie snują plany, ale zamierzam się tego dowiedzieć dziś wieczorem. Chociaż właściwie i bez tego można je sobie wyobrazić. Marsjańską społecznością nadal rządzą ziemskie uprzedzenia. Boone może się sprzeciwić podpisaniu nowego porozumienia, jeśli nie znajdzie w nim gwarancji, że na Marsie będą mieli prawo osiedlać się jedynie pierwotni sygnatariusze traktatu. — Selim zadrżał z oburzenia, a Frank dodał zimno: — Właśnie tego chce Boone i bardzo możliwe, że uda mu się to osiągnąć, ponieważ dzięki tej nowej koalicji czuje się potężniejszy niż kiedykolwiek przedtem. A nowy układ może oznaczać kres osadnictwa nacji, które nie podpisały tamtego porozumienia. Cóż, wtedy albo zostaniecie na Marsie wyłącznie na prawach pracowników kontraktowych albo będziecie musieli powrócić na Ziemię.

Odbita w oknie twarz Selima przypominała zastygłą w grymasie wściekłości teatralną maskę. “Battal, battal”, mamrotał młody Arab, “fatalnie, fatalnie”. Splatał i rozplatał nerwowo ręce i mruczał coś o Koranie, Camusie, Persepolis i Pawim Tronie. Mieszał fakty i wyciągał dziwaczne wnioski. Bełkotał.

— Słowa nic nie znaczą — przerwał mu cierpko Chalmers. — Teraz, kiedy sprawy zaszły już tak daleko, liczy się tylko działanie.

Młody Arab gwałtownie umilkł.

— Na pewno nie ma innego wyjścia? — bąknął w końcu.

Frank poklepał go przyjacielsko po ramieniu, zauważając, że ciałem mężczyzny wstrząsnął nerwowy dreszcz.

— Weź pod uwagę, że mówimy o twoim narodzie. I o przyszłości tej planety.

Usta Selima zacisnęły się gniewnie pod wąsem. Po chwili powiedział stanowczo:

— Tak, to prawda.

Frank milczał wyczekująco. Obaj wpatrzyli się w witrynę, jakby oceniali wystawione za szybą buty.

Wreszcie Frank podniósł rękę.

— Jeszcze raz pomówię z Boonem — szepnął. — Dziś wieczorem jest po temu ostatnia okazja, ponieważ jutro wyjeżdża. Spróbuję go przekonać, ale… wątpię, czy to coś da. Nigdy przedtem nikomu się to nie udało… Ale spróbuję. A później… Hmm… powinniśmy się znów spotkać.

— Dobrze.

— Więc w parku, na skrajnej południowej ścieżce. Około jedenastej.

Selim skinął głową.

Chalmers zmierzył go czujnym wzrokiem.

— Pamiętaj, że słowa nic nie znaczą — powtórzył szorstko i odszedł.

W alei kłębił się tłum. Ludzie tłoczyli się przed otwartymi barami i licznymi kioskami, gdzie sprzedawano kuskus i bratwurst. Arabowie i Szwajcarzy. Z pozoru kombinacja wydawała się dziwna, ale te dwie nacje potrafiły całkiem dobrze ze sobą współpracować.

Wieczorem tego dnia niektórzy Szwajcarzy z progów swoich domów rozdawali maski. Najwyraźniej świętowali “narodziny miasta” w taki sposób, jak gdyby było to coś w rodzaju karnawału, Tłusty Czwartek (nazywali je Fassnacht): z muzyką i przebierankami, które zawsze mogły przemienić żebraka w księcia, tak samo jak to robili niegdyś w burzliwe lutowe noce w Bazylei, Zurychu czy Lucernie… Pod wpływem impulsu Frank wmieszał się w tłum.

— Każdego prawdziwego mędrca zawsze powinna skrywać maska — zagadnął stojące przed nim dwie młode kobiety. Uprzejmie skinęły głowami, a potem wróciły do przerwanej rozmowy, którą prowadziły w gardłowym schwyezerduutch, dialekcie nigdy nie spisanym, sekretnym szyfrze, niezrozumiałym nawet dla Niemców. Szwajcarzy stanowili kolejną, niemożliwą do zgłębienia kulturę i w jakimś sensie byli nawet bardziej tajemniczy niż Arabowie. Te dwa narody tak świetnie umieją ze sobą współdziałać właśnie dlatego, pomyślał Frank, że oba są tak bardzo zamknięte, tak niedostępne dla obcych, iż nigdy nie mogłyby się całkowicie zasymilować. Roześmiał się głośno, kiedy otrzymał maskę. Przypadła mu czarna twarz przyozdobiona czerwonymi sztucznymi klejnocikami. Włożył ją z uśmiechem.

Aleją przesuwał się radosny korowód postaci w karnawałowych maskach. Wszyscy byli pijani, swobodni, rozluźnieni. Na skrzyżowaniu aleja rozszerzała się w mały placyk, gdzie strzelała w niebo fontanna wody, mieniąc się kolorami w promieniach słońca. Obok południowo-amerykański zespół perkusyjny wystukiwał rytm calypso, a wokół zgromadziły się tłumy, tańcząc albo podrygując w takt niskich tonów werbli. Nad głowami ludzi, sto metrów wyżej, tuż pod sklepieniem kopuły wirowało świeże powietrze tak lodowate, że unosiły się w nim maleńkie płatki śniegu, migocząc jak odłamki miki. I nagle tam wysoko w górze zaczęły wybuchać sztuczne ognie, a barwne iskry zmieszały się z płatkami śniegu.

Zachód słońca, bardziej niż jakakolwiek inna pora dnia, uświadamiał im, że znajdują się na obcej planecie. W kącie padania promieni i czerwieni światła było coś nienaturalnego; w niczym nie przypominało to widoku, jaki ludzie od milionów lat znali i oglądali na otwartej przestrzeni. Dzisiejszy wieczór stanowił szczególnie wyraźny przykład tego niepokojącego zjawiska. Chalmers szedł w świetle, kierując się znów do muru okalającego miasto. Równina na południe od Nikozji usiana była skałami, rzucającymi długie, czarne cienie. Frank zatrzymał się pod betonowym łukiem południowej bramy miasta. Nie było tu nikogo. Podczas tego typu festynów bramy zamykano, by pijani nie mogli wyjść na zewnątrz, co z pewnością nie skończyłoby się dla nich dobrze. Frank jednak rano otrzymał z departamentu pożarnictwa kod bezpieczeństwa przewidziany na ten dzień, upewniwszy się więc, że nikt go nie widzi, wystukał kod i pospiesznie wszedł do śluzy. Tam nałożył walker, buty i hełm, po czym przeszedł przez środkowe i zewnętrzne drzwi.