Выбрать главу

Na zewnątrz jak zwykle panowało dotkliwe zimno, więc już po chwili system grzewczy walkera zaczął go grzać przez ubranie. Chalmers z chrzęstem przeszedł po betonie i wkroczył na twardą skorupę planety. Silny wiatr posuwał na wschód luźne drobiny piasku.

Ponuro rozejrzał się na wszystkie strony. Wszędzie dokoła wznosiły się skały. Meteory uderzały w planetę już miliardy razy i spadały nadal. Pewnego dnia jakiś meteor może trafić w któreś z miast. Frank obrócił się i spojrzał za siebie. Nikozja wyglądała jak połyskujące w ciemnościach akwarium. Bez ostrzeżenia, po prostu wszystko nagle się rozpadnie: ściany, pojazdy, drzewa, ludzkie ciała. Aztekowie wierzyli, że koniec świata nastąpi w wyniku jednego z czterech wydarzeń: trzęsienia ziemi, pożaru, powodzi albo jaguarów spadających z nieba. Tutaj nie mogło być mowy ani o ogniu, ani o trzęsieniu ziemi, ani o potopie, tego Frank był pewien. Pozostawały więc tylko jaguary.

Wieczorne niebo nad Pavonis Mons miało barwę ciemnego różu. Na wschodzie rozciągała się nikozyjska farma: długa, niska oranżeria ustawiona na spadzistym wzgórzu obok miasta. Z miejsca, w którym stał Chalmers, wypełniona zieloną roślinnością farma wydawała się nawet większa niż samo miasto. Frank westchnął i ruszył ku jednej z zewnętrznych śluz farmy. Wszedł.

Wewnątrz było gorąco, o całe sześćdziesiąt stopni cieplej niż na zewnątrz i o piętnaście stopni cieplej niż w mieście. Nie mógł jednak zdjąć hełmu, ponieważ powietrze farmy przystosowano do potrzeb roślin, a więc było bogate w dwutlenek węgla, ubogie zaś w tlen. Frank zatrzymał się przy biurku i przeszukał szuflady zapełnione narzędziami ogrodniczymi, próbkami pestycydowymi, rękawicami i woreczkami. Wybrał trzy maleńkie próbki, włożył je do plastikowej torebki i delikatnie wsunął do kieszeni walkera. Próbki były tak zwanymi pestycydami inteligentnymi, biostymulatorami przeznaczonymi do ogólnoustrojowej ochrony roślin. Frank czytał o nich trochę i wiedział, jakie ich połączenie może stać się zabójcze dla ludzkiego organizmu…

Do drugiej kieszeni walkera włożył parę nożyc. Wąskie żwirowe ścieżki poprowadziły go pomiędzy rozległymi łanami jęczmienia i pszenicy z powrotem ku centrum. Wszedł do śluzy prowadzącej do miasta, zdjął hełm, walker i buty, a potem przełożył zawartość kieszeni do marynarki i ruszył w kierunku dolnej dzielnicy miasta.

Właśnie tam Arabowie zbudowali medinę, dzielnicę na wzór swych ziemskich miast. Uparli się na tę właśnie lokalizację twierdząc, że jest niezbędna dla estetyki całości. Alejki zwężały się symetrycznie, a między nimi przebiegały tuziny krętych pasaży, jakby żywcem przeniesionych z Tunisu czy Algieru, ale może też naprędce wymyślonych już na Marsie. Z żadnej alejki nie dało się zobaczyć następnej, a niebo w kolorze śliwy było widoczne tylko w prześwitach między pochylającymi się ku sobie budynkami.

Większość alejek była teraz pusta, ponieważ zabawa przeniosła się do północnej części miasta. Pomiędzy budynkami przemknęła para kotów; pewnie oceniały swoje nowe mieszkania. Frank wyjął z kieszeni nożyczki i wydrapał na kilku plastykowych oknach arabskimi literami słowa: Żyd, Żyd, Żyd. Potem ruszył dalej, pogwizdując. Mijał narożne kafejki, które wyglądały jak maleńkie rozświetlone jaskinie. Niby kilofy poszukiwaczy złota pobrzękiwały tam butelki. Na małym czarnym podwyższeniu siedział jakiś Arab i grał na gitarze elektrycznej.

Frank znalazł główną aleję i wszedł w nią. Chłopcy siedzący w gałęziach lip i platanów wykrzykiwali do siebie piosenki w schwyzerdeutsch. Jedna z przyśpiewek była po angielsku:

John Boone, człowiek mężny Wybrał się na Księżyc. No i czyż nie farsa — Dotarł aż na Marsa

Małe, powstające spontanicznie zespoły muzyczne starały się przekrzyczeć gęstniejący tłum. Kilku wąsaczy ubranych jak amerykańskie wodzirejki wywijało po mistrzowsku nogami w skomplikowanych krokach kankana. Dzieciaki uderzały w małe bębenki z tworzyw sztucznych. Było głośno. Materia kopuły tłumiła wprawdzie dźwięk, nie było więc echa, jakie dawało się słyszeć pod kopułami w marsjańskich kraterach, ale i tak panował niesamowity hałas.

Gdy Frank znalazł się w miejscu, gdzie aleja wychodziła na park platanów, zobaczył Johna w otoczeniu ludzi. Boone również go dostrzegł, rozpoznał natychmiast mimo maski i pomachał ręką. Jak dobrze znała się nawzajem ta ich pierwsza setka podróżników…

— Cześć, Frank — zagaił John. — Wyglądasz, jakbyś się nieźle bawił.

— Oczywiście — rzucił Frank przez maskę. — Uwielbiam takie miasta, ty nie? Wielonarodowe stadko. Rozglądasz się i uświadamiasz sobie, ile kultur miesza się tu na Marsie.

John uśmiechnął się nieznacznie, po czym odwrócił wzrok i przez chwilę lustrował uliczkę.

Frank przerwał ostrym tonem tę kontemplację.

— To miejsce stanowi nie lada przeszkodę dla twojego planu, prawda?

Boone znów popatrzył na Franka. Otaczający ich tłum rozchodził się pospiesznie, czując wiszącą w powietrzu kłótnię. John odparł spokojnie:

— Nie mam żadnego planu.

— Och, daj spokój! A co z przemówieniem?

Boone wzruszył ramionami.

— Maja je napisała.

Podwójne kłamstwo: że Maja je napisała i że John nie wierzy w to, co mówił. Po tych wszystkich latach spędzonych razem Frank poczuł się, jakby rozmawiał z nieznajomym. Z politykiem przy pracy.

— Nie żartuj, John — warknął Frank. — Wierzysz w każde słowo tego przemówienia i dobrze o tym wiesz. Powiedz mi lepiej, co zamierzasz zrobić ze wszystkimi obcymi nacjami? Jak sobie poradzisz z waśniami etnicznymi i religijnym fanatyzmem? Twoja koalicja nie będzie w stanie wszystkiego kontrolować. Nie możesz zatrzymać Marsa dla siebie, John, to nie jest już stacja badawcza i teraz nie uda ci się wynegocjować traktatu, w którym tak będzie zapisane.

— Wcale tego nie próbujemy.

— Więc dlaczego usiłujesz mnie wyeliminować z rozmów?!

— To nieprawda! — John zrobił urażoną minę. — Spokojnie, Frank. Przebrniemy przez to razem, jak zawsze. Nie denerwuj się.

Frank z zakłopotaniem popatrzył na starego przyjaciela. W co miał wierzyć? Nigdy nie wiedział, co naprawdę ma myśleć o Johnie, który czasem używał go jako trampoliny w rozmaitych rozgrywkach, innym zaś razem był taki przyjazny… Czyż nie zaczynali jako sprzymierzeńcy, jako przyjaciele…

Przyszło mu do głowy, że John szuka Mai.

— No więc, gdzie ona jest?

— Gdzieś tutaj — odrzekł krótko Boone.

Minęły lata, zanim byli w stanie zacząć rozmawiać o Mai. Teraz Boone rzucił mu szybkie spojrzenie, jakby chciał dać do zrozumienia, że to nie jest sprawa Franka. Jak gdyby wszystko, co stało się dla Boone’a ważne w ciągu tych ostatnich lat, nie było już jego sprawą.

Dlatego Frank więcej się już nie odezwał. Po prostu odszedł bez słowa.