Выбрать главу

— W Underhill, Frank, jak zawsze. Przecież o tym wiesz.

— Ale wcale tam nie bywasz, co? Nie widziałem cię pewnie od roku albo i dłużej.

— Aż tak długo? No cóż, byłam w Hellas. Pewnie słyszałeś?

— A kto niby miał mi powiedzieć?

Potrząsnęła głową; cekiny zamigotały błękitem.

— Frank, proszę. — Odwróciła się, jakby chciała uciec przed podtekstem tego pytania.

Chalmers obszedł ją gniewnie i stanął przed nią.

— Wtedy na Aresie — zaczął. W jego głosie dało się wyczuć napięcie; pokręcił szyją, by rozluźnić mięśnie karku. — Co się zdarzyło, Maju? Co się wtedy stało?

Wzruszyła ramionami, unikając jego spojrzenia. Długo się nie odzywała. Potem podniosła na niego oczy.

— Chwilowy impuls — wyjaśniła.

Właśnie wtedy wybiła północ i znaleźli się w marsjańskiej szczelinie czasowej, trwającej trzydzieści dziewięć i pół minuty luce między 12:00:00 a 12:00:01, kiedy wszystkie zegary zastygają w bezruchu. W ten sposób pierwsza setka postanowiła pogodzić nieco dłuższą marsjańską dobę z ziemską i ku ich własnemu zaskoczeniu to rozwiązanie okazało się dziwnie zadowalające. Co noc można było na chwilę zapomnieć o migających cyferkach, o bezlitosnym ruchu małej wskazówki…

Ale tej nocy, kiedy dzwony wybiły północ, całe miasto wprost oszalało. Prawie czterdzieści minut poza czasem! Celebracja osiągnęła szczyt, wszyscy wiedzieli o tym instynktownie. W górze rozbłysły sztuczne ognie, ludzie zaczęli wznosić okrzyki, a ponieważ zagłuszały ich syreny, owacje stawały się coraz głośniejsze. Frank i Maja obserwowali fajerwerki, wsłuchując się w narastający zgiełk.

I nagle coś zakłóciło tę radosną wrzawę: rozpaczliwe wrzaski, poważne wołanie o pomoc.

— Co się dzieje? — spytała z niepokojem Maja.

— Pewnie się biją — odparł Frank, ale nadstawił czujnie ucha. — Pewnie czyjś chwilowy impuls. — Wpatrzyła się w niego z napięciem, więc szybko dodał: — Może powinniśmy rzucić okiem.

Krzyki nasilały się gwałtownie. Najwyraźniej gdzieś stało się coś złego. Ruszyli przez park; ich kroki stawały się coraz dłuższe, aż zmieniły się w wielkie marsjańskie susy. Park wydał się teraz Frankowi jakby większy i na moment poczuł strach.

Główną aleję pokrywały śmiecie. Ludzie pędzili w ciemnościach jak stada drapieżników. Powietrze rozdzierał świdrujący w uszach ryk syreny, który sygnalizował, że w jakimś miejscu została przerwana powierzchnia. Wszędzie wokół słychać było trzask pękających szyb w oknach. Na trawniku leżał na wznak jakiś mężczyzna, a trawa wokół pokryta była ciemnymi smugami. Chalmers chwycił za ramię jedną z pochylających się nad mężczyzną kobiet.

— Co tu się, do cholery, stało? — krzyknął.

Płakała.

— Bili się! Oni się bili!

— Kto? Szwajcarzy? Arabowie?

— Nieznajomi — wyjaśniła. — Auslander. — Spojrzała na Franka niewidząco. — Sprowadźcie pomoc!

Frank wrócił do Mai, która rozmawiała z grupką osób otaczających drugą leżącą postać.

— Co tu się, u diabła, dzieje? — spytał, kiedy odchodzili w kierunku miejskiego szpitala.

— Jakieś zamieszki — wyjaśniła. — Nie znam powodów. — Jej usta wyglądały jak cienka kreska na twarzy równie białej jak maska ciągle zakrywająca j ej oczy.

Frank zdjął swoją maskę i odrzucił na bok. Cała ulica była pokryta warstwą potłuczonego szkła. Jakiś mężczyzna spieszył w ich stronę.

— Frank! Maja!

To był Sax Russell. Frank nigdy nie widział, by ten mały człowieczek był czymś tak poruszony.

— To John… To jego zaatakowano.

— Co?! — wykrzyknęli oboje jednocześnie.

— Próbował załagodzić jakiś spór i trzech czy czterech mężczyzn rzuciło się na niego. Powalili go, a potem gdzieś zabrali!

— I nie powstrzymaliście ich? — wrzasnęła Maja.

— Próbowaliśmy… Ścigaliśmy ich całą grupą, ale zgubiliśmy ich w medinie.

Maja spojrzała zimno na Franka.

— Coś takiego! — krzyknął. — Gdzie go mogli zabrać?

— Do bram — szepnęła.

— Ale przecież są zamykane na noc, prawda?

— Może nie dla wszystkich.

Ruszyli za nią do mediny. Wszystkie uliczne latarnie były potłuczone, przez cały czas mieli pod nogami szkło. Odszukali strażnika i poszli z nim do Bramy Tureckiej; strażnik otworzył ją i kilku mężczyzn z grupy wysforowało się naprzód, w pośpiechu nakładając walkery. Wyszli na zewnątrz w noc, aby się rozejrzeć, oświetleni jedynie przez bijącą od miasta łunę światła. Frank natychmiast odczuł przeraźliwy chłód nocnego Marsa: błyskawicznie zmartwiały mu kostki i niemal wyczuwał dokładny kształt swoich płuc, jak gdyby w klatkę piersiową włożono mu dwie lodowe kule, by schłodziły zbyt szybko bijące serce.

Nic nie znaleźli, więc wrócili do środka. Przeszli wzdłuż północnego muru, przekroczyli Bramę Syryjską i jeszcze raz wyszli na zewnątrz. Znowu nic, tylko świecące wysoko gwiazdy.

Minęło wiele czasu, zanim pomyśleli o farmie. Do tej pory już ze trzydzieści osób miało na sobie walkery, więc teraz szybko zbiegli w dół, przeszli przez śluzę i rozproszyli się wśród zagonów farmy.

Znaleźli go przy rzodkiewkach. Na twarz miał naciągniętą kurtkę w charakterystyczny, często stosowany w nagłych wypadkach sposób, który na krótki okres mógł zapewnić bezpieczne oddychanie; prawdopodobnie zrobił to odruchowo tuż przed utratą przytomności, ponieważ kiedy ostrożnie przewrócili go na bok, zobaczyli, że z tyłu głowy ma potężnego guza.

— Zabierzcie go do środka — nakazała Maja; jej głos brzmiał jak krakanie. — Szybko, wnieście go do środka!

Podnieśli Johna we czworo. Chalmers podtrzymywał mu głowę i jego palce zetknęły się na moment z palcami Mai. Pospiesznie ruszyli z powrotem. Potykając się przeszli przez bramę farmy, po czym podążyli w stronę centrum. Jeden ze Szwajcarów poprowadził ich do najbliższego punktu pomocy medycznej, już zatłoczonego pogrążonymi w smutku ludźmi. Ułożyli Johna na pustej ławce. Jego twarz była ściągnięta od mrozu i zdeterminowana. Frank gwałtownie ściągnął z głowy hełm i ruszył po pomoc. Wbiegał do kolejnych sal, pokrzykując na lekarzy i pielęgniarki. Zapracowani, nie zwracali na niego uwagi, aż w końcu jedna z lekarek mruknęła:

— Niech pan się zamknie. Już idę. — Wyszła na korytarz i z pomocą pielęgniarki wsunęła Johna pod aparaturę kontrolną. Potem badała go z roztargnionym, nieobecnym spojrzeniem, jakie miewają lekarze podczas pracy: ręce przy szyi i twarzy, potem przy głowie i piersi, stetoskop…

Maja wyjaśniła to, co wiedzieli. Lekarka zdjęła ze ściany aparat tlenowy, obserwując czujnie urządzenie kontrolne. Jej usta zacisnęły się w grymasie niezadowolenia. Maja usiadła na brzegu ławki; maska dawno już zniknęła z jej twarzy, a zamiast niej widniała rozpacz.

Frank przykucnął obok niej.

— Możemy nadal poddawać go reanimacji — odezwała się lekarka — ale obawiam się, że jest już za późno. Zbyt długo był pozbawiony tlenu, sami rozumiecie…

— Proszę jeszcze próbować — powiedziała Maja.

Oczywiście, że próbowali. W końcu pojawiło się kilku pielęgniarzy, którzy zawieźli Johna do sali reanimacyjnej. Frank, Maja, Sax, Samantha i kilkoro tutejszych siedzieli w napięciu na korytarzu. Lekarze przychodzili i odchodzili; mieli to samo puste spojrzenie, jakie przybierają w obliczu śmierci. Ochronna maska. Wreszcie jeden z lekarzy wyszedł i potrząsnął głową.

— Nie żyje. Zbyt długo przebywał na zewnątrz.