Выбрать главу

Hooch rozejrzał się, odszedł kawałek, stanął na wilgotnym, porośniętym trawą brzegu. Krypa kołysała się leniwie. To fakt, nie zauważył żadnych Czerwonych. Ani jednego. Wiedział, że to nie żaden spisek. Już ostatnio Czerwonych było mniej, ale przecież zawsze znalazło się paru pijaków.

Odwrócił się i krzyknął do kwatermistrza:

— Więc nie został już ani jeden whisky-Czerwony, tak?

— Pewnie, są whisky-Czerwoni. Ale whisky jeszcze się nie skończyła. Dlatego leżą gdzieś teraz pijani.

Hooch zaklął.

— Porozmawiam o tym z gubernatorem.

— Nie, dzisiaj nie porozmawiacie — oświadczył kwatermistrz. — Jest bardzo zajęty.

Hooch uśmiechnął się krzywo.

— Dla mnie znajdzie wolną chwilę.

— Na pewno nie, Hooch. Powiedział to wyraźnie.

— Moim zdaniem, on może sobie myśleć, że jest za bardzo zajęty, ale ja wcale tak nie myślę.

— Jak tam chcecie — mruknął żołnierz. — Mam wyładować te cztery beczułki?

— Nie — odparł Hooch.

A potem krzyknął do swoich chłopców, zwracając się głównie do Mike'a Finka, bo Fink wyglądał, jakby w razie potrzeby potrafił kogoś zabić:

— Jakby ktoś próbował położyć łapę na tej whisky, chcę zobaczyć cztery dziury po kulach w jego ciele, zanim zrzucimy je do wody!

Chłopcy pomachali mu ze śmiechem… oprócz Mike'a Finka, który tylko bardziej wykrzywił gębę. Stary z niego zabijaka. Podobno łatwo poznać ludzi, którzy próbowali się z nim zmierzyć: nie mają uszu. I podobno jest tylko jeden sposób, żeby wyrwać się Finkowi z jednym uchem wciąż trzymającym się głowy: poczekać, aż zacznie przeżuwać odgryzione ucho, i wtedy strzelić do niego ze dwa razy, żeby odwrócić jego uwagę. A potem uciekać. Dobry chłopak na rzekę. Ale Hooch odczuwał pewien niepokój na myśl o tym, co zrobi Fink, jeśli nie dostanie swoich pieniędzy. Bill Harrison musi zapłacić za cały ładunek whisky. Inaczej będzie miał kłopoty.

Przechodząc przez bramę, Hooch zauważył kilka rzeczy. Wisiała na niej ta sama tablica, którą Harrison umieścił cztery lata temu. Nikt jej nie zmieniał, choć była już mocno podniszczona i wyblakła. Miasto też nie rosło. Wszystko straciło już blask nowości i sprawiało wrażenie zaniedbania.

Zupełnie inaczej miały się sprawy na Terytorium Hio. Otoczone palisadami małe miasteczka rozrastały się w prawdziwe miasta i nawet ulice miały wybrukowane. Hio kwitło, przynajmniej we wschodniej części, niedaleko Suskwahenny. Ludzie zastanawiali się już, kiedy zostaną pełnoprawnym stanem.

Ale w Carthage City Hooch nie dostrzegł żadnych śladów rozkwitu.

Szedł główną ulicą wewnątrz palisady. Nadal było tu sporo żołnierzy i nadal wyglądali na zdyscyplinowanych, to trzeba gubernatorowi Billowi przyznać. Ale tam gdzie kiedyś leżeli whisky-Czerwoni, teraz kręciły się różne ciemne typy, rzeczne szczury paskudniejsze jeszcze od Mike'a Finka, nie ogoleni i cuchnący whisky gorzej niż którykowiek z pijanych Czerwonych. Cztery stare domy przerobiono na saloony i te dobrze prosperowały — nawet teraz, wczesnym popołudniem.

To jest powód, myślał Hooch. Na tym polega kłopot. Carthage City zmieniło się w rzeczne miasto, miasto saloonów. Nikt nie chce zamieszkać w tej okolicy, w sąsiedztwie tych wszystkich rzecznych szczurów. To miasto whisky.

Ale skoro to miasto whisky, gubernator Bill powinien kupować ją ode mnie, zamiast wygadywać bzdury, że wezmą tylko cztery beczułki.

— Może pan czekać, panie Palmer, jeśli pan ma ochotę, ale gubernator dzisiaj pana nie przyjmie.

Hooch usiadł na ławce przed gabinetem Harrisona. Zauważył, że gubernator zamienił się ze swoim adiutantem. Oddał swój piękny duży pokój za klitkę? Mniej miejsca, ale… wewnątrz żadnych okien. Ciekawe. To znaczy, że Harrison nie lubi, kiedy ludzie na niego patrzą. Może nawet się boi, że ktoś go zabije.

Hooch siedział przez dwie godziny. Przyglądał się, jak wchodzą i wychodzą żołnierze. Usiłował nie wpadać we wściekłość. Harrison robił czasem takie numery: kazał komuś czekać i czekać, żeby się rozzłościł i nie mógł rozsądnie myśleć. A czasami po to, żeby ten ktoś się obraził i sobie poszedł. Albo poczuł się mały i nieważny, żeby Harrison mógł go trochę postraszyć. Hooch wiedział to wszystko, dlatego starał się zachować spokój. Ale kiedy zbliżał się wieczór, kiedy żołnierze zmieniali warty i schodzili ze służby, nie wytrzymał.

— Co wy tu wyprawiacie? — zwrócił się do kaprala siedzącego za biurkiem.

— Kończę służbę — odpowiedział kapral.

— Ale ja jeszcze tu jestem.

— Wy też możecie skończyć, jeśli macie ochotę.

Ta bezczelna odpowiedź podziałała niczym policzek. Były czasy, kiedy wszyscy ci chłopcy usiłowali przyssać się do Hoocha Palmera. I te czasy zmieniły się nazbyt szybko. Hoochowi wcale się to nie podobało.

— Mógłbym kupić twoją starą matkę i sprzedać ją z zyskiem — oświadczył.

To go ugodziło. Kapral nie wyglądał już na znudzonego. Ale nie pozwolił sobie na to, żeby wyskoczyć zza biurka i trzepnąć Hoocha. Stanął tylko mniej więcej na baczność i powiedział:

— Panie Palmer, może pan sobie tu czekać całą noc, a potem jeszcze cały dzień, ale i tak jego ekscelencja pana nie przyjmie. A czekając pokazuje pan tylko, że jest pan zwyczajnie za głupi i nie rozumie, jak sprawy stoją.

W rezultacie to Hooch się zdenerwował i przyłożył kapralowi. Właściwie nawet nie przyłożył. Było to raczej kopnięcie, ponieważ nigdy nie przyswoił sobie zasad walki dżentelmenów. Pojedynek oznaczał dla niego przyczajenie się za skałą, zaczekanie na przeciwnika i strzelenie mu w plecy. A potem szybką ucieczkę. Tak więc kapral oberwał ciężkim butem Hoocha w kolano, przez co noga wygięła mu się do tyłu, całkiem odwrotnie niż powinna. Kapral ryknął jak wściekły, do czego miał pełne prawo, nie tylko z bólu — po takim kopnięciu noga nigdy już nie będzie mu służyć. Hooch wiedział, że chyba nie powinien tak się zachować, ale chłopak był po prostu bezczelny. Właściwie sam się o to prosił.

Problem w tym, że kapral nie był całkiem sam. Na jego pierwszy krzyk jak spod ziemi wyrósł sierżant i czterech żołnierzy z bagnetami na karabinach. Wściekli jak szerszenie wyskoczyli z gabinetu Harrisona. Sierżant rozkazał dwóm ludziom odnieść kaprala do izby chorych, a pozostali aresztowali Hoocha. Ale nie zrobili tego elegancko, jak cztery lata temu. Tym razem kolby ich muszkietów niby przypadkiem wbijały mu się w ciało, miał też na ubraniu parę odcisków butów — sam nie wiedział, skąd się tam wzięły. Odprowadzili go do więziennej celi — tym razem nie do magazynu. I zostawili — w ubraniu i bardzo obolałego.

Z całą pewnością wiele się zmieniło w Carthage City.

Tej nocy trafiło do aresztu jeszcze sześciu ludzi, trzech za pijaństwo, trzech za bójki. Ani jeden z nich nie był Czerwonym. Hooch słuchał, o czym mówią. Co prawda żaden nie grzeszył rozumem, ale Hooch zwyczajnie nie mógł uwierzyć, że nie rozmawiają o pobiciu jakichś Czerwonych, urządzeniu sobie z nich zabawy albo o czymś w tym rodzaju. Zupełnie jakby Czerwoni całkiem zniknęli z tej okolicy.

A może to prawda? Może Czerwoni rzeczywiście odeszli? Ale to przecież chciał osiągnąć gubernator Harrison. Skoro już nie ma Czerwonych, dlaczego Carthage City nie prosperuje, dlaczego nie tłoczą się tu biali osadnicy?

Jedyną wskazówką było zdanie rzucone przez któregoś z opryszków.

— Jestem bez forsy, dopóki nie zacznie się sezon podatków. — Pozostali pokrzyczeli trochę i poklęli. — Nic nie mam przeciwko pracy dla rządu, ale nie jest to stałe zajęcie.