— Co się gapisz? Głodnyś? Tyś nie pies, masz swój rozum. Weź sobie kawałek... No co, nie chcesz? Jak nie, to nie.
Kos wstał i powiedział:
— Konserwa do kartofli, dla wszystkich.
— Nie zbiednieją. Gdzie stu jada, to paru się naje — wyskrobał nożem resztę tłuszczu i mięsa, palcem otarł brzeg puszki i starannie ustawił ją w środku szeregu do góry nogami, tak że wyglądała jak pełna.
— Ty jesteś człowiek, swój rozum masz i pamiętaj, jak przyjdą patrzeć na wrzucanie do kotła, to ani słowa, bo ci bokiem wyjdzie — rozsmarował konserwę po nadkrajanym bochenku i mierzył nożem, jak gruby kęs odciąć.
Janek postąpił krok naprzód.
— Zostaw to.
— Ty smarkaczu! — kucharz aż poczerwieniał z gniewu. — Przestań się mądrzyć. Sam psu nosiłeś kości i mięso.
— Daliście.
— Patrzcie go, ja psu podawałem czy ty? — podnosił ku ustom chleb z konserwą.
— Zostaw to — jeszcze raz powtórzył Kos.
— Jak cię zdzielę — kucharz odłożył chleb, sięgnął za siebie po chochlę wielką jak miska, osadzoną na metrowym drążku.
Jeleń, zwabiony krzykiem, wychylił się zza zasłony.
— Wyście mnie wołali, panie kapral?
Janek wziął ze stołu pustą puszkę i obróciwszy ją w stronę Gustlika, pokazał wycięte dno. Łobodzki podniósł rękę, chciał chwycić Kosa, ale Jeleń dwoma susami stanął między nimi.
— Weź te rękę, chacharze — powiedział groźnie.
Kucharz, zoczywszy siekierę u Gustlika, odskoczył, potknął się, zawadził nogą o kant ławki i siadł z rozmachem w kocioł z kartoflami.
— Cholera, ja was... — urwał, w osłupieniu patrzył ponad głowami żołnierzy, w stronę brezentu.
Poszli za jego wzrokiem i zobaczyli tęgiego mężczyznę, w zielonej połówce, spod której wymykały się na boki czarne, kędzierzawe włosy. Ze strachem spostrzegli na naramiennikach srebrny generalski wężyk i haftowaną gwiazdkę.
— Wyleźcie z tego garnka. Co tu się dzieje? Kto kucharza wsadził do wody? A wy, szeregowy, co z tą siekierą robicie?
Jeleń dopiero teraz spostrzegł, że w prawym ręku ściska jeszcze stylisko i zrozumiał, czemu kucharz tak się wystraszył. Nie speszony jednak, odłożył topór na stół i zrobiwszy pół kroku, wyrecytował:
— Szeregowy Jeleń melduje, panie generale, że som wpadł do tych zimnioków. Som kucharz, panie generale.
Tamten wygramolił się wreszcie i strzepnąwszy ręką wodę ze spodni, pożalił się:
— Oni mnie napadli, obywatelu generale.
— Wprost z cywila traficie do paki. Jak śmieliście podnieść rękę na kaprala?
— Kapral a szpek żroł — oświadczył Jeleń.
— Co za szpek?
— Szpek, czyli słonina. No, ta konserwa, panie generale. Zamiast do kotła, to on żroł — wskazał ręką na przewróconą pustą puszkę.
— Jak było? — zwrócił się generał do kucharza.
— Ten mały wynosił kości dla psa...
— Pytam, kto konserwę zjadł? — poczekawszy chwilę na odpowiedź, generał zawołał: — Dyżurny!
Od najbliższej ziemianki podbiegł wartownik z pepeszą.
— Zabierzcie go. Zameldujcie szefowi, że ma posadzić ha dziesięć dni ścisłego.
Kucharz chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zrezygnował i poszedł przodem przed wartownikiem, zdejmując pas.
— Z wami też jeszcze pogadam — groźnie obiecał dowódca brygady.
— Kucharza nie ma, a ludzie jeść muszą. Potraficie dogotować?
— Domy se rady — odpowiedział Jeleń.
Generał odszedł, zostali sami i wzięli się do roboty. Niczego tu zresztą trudnego nie było — wymyli kartofle, przepłukali jeszcze raz, zsypali do kuchni i rozgrzebawszy żar poczęli podkładać na ogień.
Widzieli, jak koło ziemianek snują się żołnierze, jak zmieniano warty, słyszeli stłumioną, jakby spod ziemi płynącą piosenkę, ale kuchnia stała na uboczu i nikt do nich nie zaglądał. Dopiero pod wieczór, kiedy zagotowała się woda i między drzewami poczęło zmierzchać, równie niespodzianie jak przedtem przyszedł generał.
— Będzie co jeść?
— Będzie — powiedział Jeleń, a Janek skinął głową.
— To jak to było z tym psem? I kto mu kości wynosił?
Janek opowiedział.
— Posadziłbym kundla razem z kapralem, ale boję się, że nic dobrego by z tego nie wynikło dla kucharza — mówił generał miękkim, niskim głosem, ni to do nich, ni to do siebie. — Gdzież ten złoczyńca? Uciekł pewnie.
— Szarik, do nogi — zawołał Janek.
Zza drzew susami wypadł popielaty wilczur, szczęśliwy, że go zwolniono od warowania pod sosną, że może być bliżej swego pana i sytego zapachu mięsa.
— Nazywa się Szarik? Taka kuleczka, to on znowu nie jest. Chodź do mnie, no, chodź. Przepraszam, że cię kundlem nazwałem.
Pies, widząc wyciągniętą rękę obcego człowieka, warknął, lecz urwał nagle, poczuwszy uspokajające dotknięcie dłoni Kosa.
— Widzę, piesku, że jesteś niegłupi. Umiesz cudzego od swoich odróżnić. A co jeszcze umiesz?
Janek wyprowadził psa spomiędzy kuchennych sprzętów i począł demonstrować to, czego cierpliwie uczył syna Mury jeszcze tam, gdzie zginęła jego matka, na stokach Cedrowej. Pies chodził za nogą, zostawał w tyle na rozkaz, kładł się i pełzał, biegł za rzuconym patykiem, dawał głos.
— Nieźle, nieźle — pochwalił generał. — Czy to już wszystko, czy jeszcze coś potrafi?
Janek, niezupełnie pewny, jak pies się czuje w nowej dla siebie okolicy, wśród setek obcych ludzi, postanowił jednak spróbować rzeczy najtrudniejszej. Przysiadł obok Szarika i kładąc mu rękę na głowie począł tłumaczyć:
— Zgubiłem, nie mam. Widzisz przecież, że nie mam. Trop, piesku, trop...
Wilczur patrzył uważnie, obwąchał swego pana, zatoczył kilka kręgów wokół niego, coraz szerszych, coraz dalszych i odnalazłszy wreszcie cienką nitkę zwietrzałego zapachu, stanął na sztywno wyprostowanych nogach, obrócił mordę.
— Dobrze, piesku, dobrze. Trop!
Szarik szczeknął krótko i pobiegł w las. Generał wyjął z kieszeni fajkę, nabił ją starannie. Jeleń, przerzucając z dłoni na dłoń, przyniósł mu z paleniska malutką głownię, świecącą w mroku jak czerwona latarenka.
Generał wziął ją bez słowa, rozżarzył tytoń.
Tego czasu starczyło Szarikowi na wykonanie zadania. Wielkimi susami wypadł zza krzaków, wesoło unosząc ogon przesadził z rozpędu ławkę i zarywszy przednimi łapami, wyciągnął łeb do Janka. W zębach trzymał ciepłe rękawice ze skóry jenota.
— Mądry pies — stwierdził dowódca. — Dam rozkaz, żeby go zaliczono do stanu brygady. Będzie miał prawo do porcji z kotła.
Najbardziej jednak ucieszył się Jeleń i zapomniawszy o wszystkim zaczął:
— To jest pies! To taki pies, co auta umie... — w tym momencie Janek szturchnął go z całej siły w bok i Gustlik urwał w pół zdania.
Generał nie pytał jednak, co umie robić Szarik z samochodami, lecz kazał sobie opowiedzieć, skąd obaj pochodzą i jak trafili do armii. Więc najpierw Jeleń mówił o tym, jak wygląda domek jego rodziców, stojący pod samym lasem na zboczach Równicy, jak ojciec jego chodził do pracy w Kuźni. „Ale ta Kuźnia to ni ma kuźnia, jyny tako fabryka, co się Kuźnia nazywo, bo kiedysikej na początku jak jeszcze żył ojciec starzyka, to tam była tako prawdziwo kuźnia”. Mówił o tym, jak mając lat siedemnaście sam stanął przy młocie parowym i ojciec go do roboty przyuczał, a potem była wojna i przyszli Niemcy. Niemcy powiedzieli, że Ślązacy nie są Polacy i wzięli go do Wehrmachtu, do czołgów. „...To jo pomyślołech, pierona, pokażę wam, kto są Ślązacy, i jak tylko przyszliśmy na front...” Może dlatego, że pociemniało już zupełnie i nie widać było srebrnego wyszycia na naramienniku, że tylko od czasu do czasu, oświetlona żarem fajki, pojawiała się ciepła i spokojna twarz ich rozmówcy, Janek ośmielił się także. Opowiedział, jak wyglądała uliczka, na której mieszkali w Gdańsku, niedaleko Długiego Rynku; wyjaśnił, którędy chodził do szkoły; którędy oboje z matką odprowadzali ojca, kiedy w ostatnich dniach sierpnia szedł do wojska. Potem krótko, by łzy nie zdążyły napłynąć do oczu, zwierzył się, jak matkę stracił pod gruzami spalonego domu, jak na ciężarowym samochodzie (bo przecież nie wiedzieli, że Polak) wyjechał z Gdańska i potem wędrował coraz dalej i dalej na wschód najpierw do cioci, która mieszkała we Lwowie, a kiedy mu napotkani żołnierze powiedzieli, że był tu niedaleko jeden porucznik Kos, postanowił ojca na własną rękę poszukiwać i zawędrował aż w pobliże Oceanu Spokojnego. Może to był ojciec, a może inny człowiek o tym samym nazwisku, dość że go nie znalazł. Głodny i bosy trafił na Starego, to znaczy na myśliwego, którego zwano Jefim Siemionycz. Tam już został, bo dalej nie było gdzie szukać.