— Co w Gdańsku?
— Miasto żyje. Ruszyły warsztaty, do portu przyszły okręty z Kronsztadu. Trałowce oczyszczają farwater na Hel. Ścigacze tropią niemieckie U–booty, których sporo na Bałtyku, a zwłaszcza w waszym rejonie, między Bornholmem a Kołobrzegiem...
— Marusia nie pisała?
— Nie...
Zapadło krótkie milczenie. Zorientowawszy się, że widocznie Janek też nie dostał listu, ojciec wziął do ręki leżącą na stole książkę i spytał, by zmienić temat rozmowy.
— Czytasz?
— Wkuwam. Regulamin walki, bo dowodzę, i służby wewnętrznej, żeby wachmistrza nie złościć. Kiedy wrócisz?
— Za tydzień. Front lada dzień ruszy i wtedy my za radzieckimi wojskami od razu do Szczecina.
— Nas nie zastaniesz. Saperzy nad Odrą od dawna, reszta armii też na południe ruszyła i tylko parę takich fortec jak nasza zostało na piasku — machnął zniechęcony ręką. — Zapomnieli w sztabie o „Rudym”.
Ojciec zerknął na zegarek i otworzył ramiona, bo czas było w drogę.
Objęli się mocno. Chwilę trwali nieruchomo, a potem energicznie ruszyli do drzwi, wyszli na dwór.
Pod samymi drzwiami czekał Gruzin z listem w ręku, a za nim Tomasz z plecakiem, z którego sterczał drewniany trzonek.
— Ja bym prosił — zaczął tłumaczyć Grigorij — żeby Hani, co z siostrą była na zabawie, do rąk własnych. Poczta marnie chodzi.
— A tam w środku też po gruzińsku? — spytał West zerknąwszy na egzotyczne litery adresu.
— Wejdeda! — Saakaszwili trzepnął się dłonią, biorąc z powrotem złożony w trójkąt papier.
— Następnym razem wezmę.
Czereśniak, który podczas tej rozmowy wydobył z plecaka niewielką, ale bardzo zgrabną siekierkę, chcąc ją posłać w kierunku Studzianek, speszył się, schował z powrotem i odszedł pod ścianę.
Wachmistrz skończył już przemówienie do wartownika, ale stał w bramie, bo coś go zainteresowało na szosie. Wyglądał, osłaniając oczy daszkiem zsuniętym na czoło.
— Obywatelu poruczniku — zwrócił się Janek do ojca — pozwólcie przedstawić sobie dowódcę rozpoznawczego szwadronu.
— Wachmistrz Kalita. — Kawalerzysta wyprężył się, zasalutował i wskazał ręką ku zachodowi. — Z oflagu wracają. Pięć i pół roku, jak poszli do niewoli...
Urwał, w napięciu przypatrywał się paroosobowej grupce w płaszczach przedwojennego kroju. Część oficerów miała już pasy, ale narzucone na ramiona płaszcze i rozpięte kołnierze mundurów wskazywały, że to nie wojsko. Szli nie w nogę, dwu prowadziło rowery obwieszone bagażem, niektórzy nieśli w rękach walizki i zawiniątka. Prowadzili między sobą ciche rozmowy.
Kiedy zrównali się z bramą, nasi zasalutowali, a wartownik, spojrzawszy pytająco na wachmistrza, sprezentował broń. Tamci wyprostowali się nieco, odpowiadając na honory wojskowe, i nagle stała się dziwna rzecz: Kalita, groźny służbista, zrobił krok naprzód, oderwał palce od daszka i zupełnie cywilnym gestem wyciągnął przed siebie ręce.
— Panie rotmistrzu! — zawołał.
Idący na przedzie, lekko utykający kapitan o czarnej, przetykanej siwizną czuprynie, który niósł w ręku garnizonową czapkę z amarantowym otokiem, przystanął. Z wyrazem zakłopotania patrzył na bramę, na prezentującego broń wartownika i na dryblasa z szablą w czarnej pochwie u boku, wyciągającego doń ręce. Przystanęła reszta oficerów. Szpakowaty, nie rozumiejąc w dalszym ciągu, o co chodzi, włożył czapkę, zasalutował.
— Wracamy do domu... — zaczął, czując, że coś powinien odpowiedzieć, urwał i dopiero teraz rozpoznawszy, kto przed nim stoi, rzekł cicho: — Kalita... Wachmistrz Kalita!
Uścisnęli się. Rotmistrz mocno przygarnął do piersi swego podoficera, a potem odstąpił o krok i spytał półgłosem:
— Co wy robicie w tym wojsku?
— Szwadronem dowodzę. Kończę, cośmy razem z panem rotmistrzem zaczęli pierwszego września pod Mokrą. Początek był dobry, tylko nam potem nie wyszło. A teraz nic, tylko bijemy. Nim wiśnie zakwitną, konie w Szprewie będziemy poić.
— A ja nad Wisłę chciałbym jak najprędzej.
West pożegnał czołgistów i idąc w kierunku swej ciężarówki zwrócił się do wyzwolonych z oflagu:
— Komu po drodze, proszę siadać. Wieczorem będziemy w Gdańsku.
Ucieszeni oficerowie ładowali się sprawnie przez burtę, pomagali jeden drugiemu, windowali tobołki i rowery.
— Panie rotmistrzu — po chwili namysłu zaproponował Kalita — niech pan zostanie.
— Oszaleliście? Gdybym nawet chciał, to kto zezwoli?
— Wszystko według regulaminu. Zameldujemy dowódcy brygady. Już w Jastrowiu tak było, że przedwojenni oficerowie szli z oflagu wprost do armii...
— Nie, to bez sensu — przerwał mu rotmistrz i utykając ruszył w stronę ciężarówki.
Od podwórza przybiegł gniady wierzchowiec Kality, trącił go w ramię łbem i ruchliwymi ciemnymi wargami chwycił cukier z dłoni.
— Znajdzie się koń i szabla, a do Berlina blisko! — zawołał dowódca szwadronu.
Rotmistrz obejrzał się w chwili, gdy już rękami miał chwycić za burtę.
Znieruchomiał na sekundę. Jego dłonie nie spotkały się z dłońmi tych, którzy chcieli mu pomóc we wsiadaniu.
— Dajcie rzeczy.
— Zostajesz? Oszalałeś!
— Powiedzcie żonie, że ja trochę później.
Powoli, na pierwszym biegu ciężarówka ciasno wykręcała na szosie.
Jeden z oficerów podał rotmistrzowi niedużą walizkę i machnął mu ręką. Inni salutowali.
W miarę jak samochód jechał coraz szybciej, malały w ich oczach postacie żołnierzy przy bramie. Malał samotny człowiek w rogatej garnizonowej czapce z amarantowym ułańskim otokiem i narzuconym na ramiona wojskowym płaszczu — oficer, który postanowił trochę później wrócić nad Wisłę.
Generał jechał otwartym willysem, czapkę trzymał na kolanach. Pęd powietrza wdzierał się wirami za szybę, gmerał w kędzierzawej czuprynie.
Przed nim było słońce, a z tyłu zielonkawy prostokąt radiostacji i giętki maszt. W lusterku spostrzegł doganiający szybko gazik — wóz drgał na pokaleczonej nawierzchni szosy i obraz był niewyraźny. Ciężarówka zatrąbiła ostro, wyprzedziła na dużej szybkości.
— Takie pudła cię biorą?
— On szybko jedzie, a ja dojadę dalej — filozoficznie stwierdził sierżant za kierownicą, starszy już i poważny człowiek.
— Przyciśnij. Zdaje mi się, że znajomy.
Kierowca wiedział, dokąd jedzie, i naturalnie rozpoznał od razu najzieleńszą wśród zielonych ciężarówkę króla kazachstańskich szos, więc uśmiechnął się i nieznacznie przyspieszył. Wichurze wypadało przyjechać wcześniej i załogę uprzedzić, że generał blisko. Niech się chłopaki przygotują.
Jak niespodzianie, to czasem na coś takiego naskoczysz, że sam potem żałujesz, myślał szofer willysa.
Z przeciwnej strony, zza pagórka, nad którym wisiało słońce, wyskoczyła ciężarówka. Generał zerknął na nią, przyjrzał się uważniej.
— Wolniej — wstrzymał kierowcę i rozpoznawszy wychylonego przez okno Westa, zawołał: — Stój!
Zapiszczały hamulce. Obaj wyskoczyli, pobiegli sobie naprzeciw i mocno uścisnęli dłonie.
— W sztabie Frontu mówili mi, żeś przyjechał.
— Pytałem o 1 armię, chciałem cię zobaczyć.
Ciężarówka i łazik zjechały razem pod osłonę drzew. Rosła tu na skrzyżowaniu kępa dębów zazielenionych jeszcze nieśmiało, ale tak starych i rozłożystych, że doskonale mogły zamaskować nawet i dziesięć maszyn.
Niemieckie samoloty od kilku dni nie latały w tych stronach, ale zostało stare przyzwyczajenie.
West i generał przeskoczyli rów, weszli leśną drogą między drzewa, by spokojnie zamienić parę zdań.