— Poskrobał po samym wierzchu. Wystarczy na początek, ale potem będzie takich znaków więcej — wyjaśnia mu porucznik.
Mocują z powrotem linę, zbierają narzędzia i znowu pada komenda:
— Do wozu!
Niedługo to trwało, ale kolumna już ich minęła i gdy ruszają z miejsca, muszą się bokiem wepchnąć między ciągniki wlokące ciężkie działa o długich lufach. Jadą teraz samotnie wśród artylerzystów i może dlatego wydaje im się, że jakby wolniej.
Kos wmontował karabin maszynowy na miejsce, prawą ręką targa za kudły Szarika, któremu ckni się w ciemnym kącie, i myśli stale o tym samym: Ja czy nie ja? Żeby tatuś to widział...
Dopiero chyba po godzinie Jeleń stuka go nogą w plecy i pochyliwszy się pokazuje ręką, żeby przeszedł na drugą stronę wieży, gdzie siedzi dowódca.
Twarz Wasyla pokryta jest kurzem, po którym strumyki potu żłobią kręte ścieżki. Porucznik bierze chłopca za ramiona, przyciąga do siebie i prosto do ucha mówi:
— Nie wiem, czy to ty. Rozumiesz? Nie wiem. Kropili do niego wszyscy, ale ważne, że nie zamykasz oczu. Podobasz mi się.
Teraz już Wasyl nie trzyma Janka za ramiona, ale obejmuje, przygarnia do piersi i całuje w policzek, a potem krzyczy:
— Otrzyj się, bo cię wymazałem.
Jeleń, który wylazł na wieżę i siedział majtając nogami w powietrzu, bębni po pancerzu i woła:
— Chłapcy, widać rzekę i most. To chyba ten Bug, czy jak?
Lezą na górę wszyscy trzej. Rzeczka jest niewielka, kręta, brzegi ma porośnięte krzakami wierzby i olszyną.
— Rzeczywiście, chyba Bug.
Są już na podjeździe, nie więcej niż pięćdziesiąt metrów od mostu, kiedy dziewczyna w granatowym berecie ostrzegawczo podnosi czerwoną chorągiewkę, a żółtą kategorycznie pokazuje w bok. Saakaszwili nie ma ochoty skręcać i czołg sunie wprost na regulującą ruch dziewczynę, ale tamta go się nie boi: wie dobrze, że ona tu jest najwyższym dowódcą. Robi parę kroków na spotkanie i stuka trzonkiem w pancerz, jak kanak w skórę słonia.
Proporcja jest zresztą inna, czołg waży tyle, co dziesięć słoni.
Muszą zjechać na bok, stanąć i z żalem patrzą, jak działa jedno po drugim przeprawiają się na tamten brzeg.
— Czemu ona nas wygnała?
— Nie nasza kolej — wyjaśnia Wasyl. — Będziemy tu stać, póki tamci nie przyjdą. Chyba żebyś ty, Gustlik, jakoś z nią pogadał. Powiedz że bracia Polacy, i jak tam jeszcze potrafisz.
Jeleń zlazł na ziemię, podszedł do regulującej ruch dziewczyny i stanąwszy na baczność zasalutował.
— Dzieuszko kochano, puść nas.
— Nie mogę, nie wolno. Jak oni przejdą, to może będzie miejsce.
— Nasi już na drugiej stronie. My przecież som Polacy, do domu wracamy. Kto tu pierwszy mo prawo?
— Ty. Jak chcesz, to cię pocałuję, ale czołgu puścić nie mogę.
Jeleń pokraśniał i wrócił. Wspiął się na pancerz, rozłożył ręce:
— Sroga baba, taki owczorz, co tylko swoje owce przepuszcza.
Z dołu wylazł do wieży Saakaszwili i wtrącił się do rozmowy:
— Ech, ty, dżigit, dziewki się zląkłeś, uciekłeś i co teraz będzie? Do wieczora tu stać, czy jak?
— Wiecie co? Ja mam myśl — powiedział Janek i pochyliwszy się ku reszcie załogi, począł wyjaśniać coś szeptem, chociaż i tak nikt ich przecież nie podsłuchiwał.
— No to co, Wasyl, zgoda?
— Zgoda, niech będzie.
— Obywatelu poruczniku — oświadczył służbiście Kos — melduję swoje odejście w celu wykonania zadania bojowego.
Polazł w głąb czołgu i po chwili przez przedni właz wyskoczyli obaj z Szarikiem przed wóz. Janek rozejrzał się, nauczony doświadczeniem sprawdził, czy gdzieś blisko nie widać czerwonych chorągiewek, oznaczających skraj pola minowego, a potem wybrał sobie malutki pagórek ze sterczącą kępą wikliny, o parę metrów od drogi.
Czołgiści patrzyli z wieży na rozpoczynające się przedstawienie. Szarik najpierw parę razy aportował kawał patyka, potem odszukał zakopaną w piasku chustkę Janka, o której, ze względu na zbyt ciemną barwę, trudno byłoby powiedzieć, że mogła służyć do nosa.
Paru czerwonoarmistów, saperów od budowy mostu, obejrzało się.
Pogadali między sobą wskazując palcami i wreszcie podeszli, żeby lepiej zobaczyć. Grupka widzów szybko rosła. Ktoś zaczął pokrzykiwać, żeby stanęli szerzej, bo nikt nie jest przezroczysty. Bawili się wesoło, rzucali uwagi, dawali Jankowi rady, jak ma postąpić, gdy pies nie od razu mógł pojąć, o co chodzi. Potem ktoś przyniósł „szczup” — długi patyk zakończony drutem, służący do nakłuwania ziemi w poszukiwaniu min i Szarik popisywał się skokami.
Z radiostacji, której maszt sterczał z krzaków opodal, wyszedł pułkownik lotnik i również począł się przyglądać. Dziewczyna regulująca ruch coraz częściej z uśmiechem odwracała głowę w tamtą stronę.
Nikt nie zauważył, że już od pewnego czasu z rur wydechowych czołgu tryskają białe kłębuszki spalin. Silnika nie było słychać — głuszyły go artyleryjskie ciągniki wciąż jeszcze idące przez most. Żołnierze przykucnięci na działach, niczym wróble na gałęzi, patrzyli także w stronę Janka i machali do tyłu, pokazując swoim nadjeżdżającym kolegom, co się dzieje na pagórku pod olchami. Kierowca jednego z ciągników zagapił się, zwolnił i tego tylko było trzeba.
Czterysta pięćdziesiąt koni ryknęło całą mocą, czołg wspiął się po nasypie, wpakował na podjazd i już dopadł mostu. Dziewczyna spostrzegła, podbiegła parę kroków, ale machnęła ręką i zawróciła. Janek czmychnął jej za plecami i kłusem doganiał czołg, a za nim, wesoło szczekając, biegł rozradowany niespodzianą zabawą pies Szarik — piąty, ale nie najmniej ważny członek załogi.
9. Radość i gorycz
Parę kilometrów za bugiem z polnej drogi wjechali na szosę.
Szeroka była, brukowana kostką, wysadzana po obu stronach wierzbami. Za drzewami leżały pola barwne, pocięte wąsko jak paski z kolorowego papieru.
Wojna przeszła tędy tak szybko, że nie zdążyła ich stratować i spalić.
— Bardzo śmiesznie, oj bardzo śmiesznie — pokrzykiwał Saakaszwili przyzwyczajony do szerokich, kilometrowych pól w Związku Radzieckim. — Jeden krok — kartofle, drugi krok — żyto, trzeci krok — wchodzisz w kapustę.
Nie przestając podziwiać nowego krajobrazu, nacisnął sygnał i zajadle nim bucząc dodał gazu. Ciągnik jadący przed nimi pospiesznie skręcił w prawo, armata zjechała nad sam rów, zostawiając wolną drogę.
Czołg, jak wiadomo, nie poduszka, ma skórę dostatecznie twardą, by każdy inny pojazd na szosie czuł przed nim respekt. Poczęli już mijać działo, ale w słuchawkach rozległo się szczęknięcie przełącznika i mechanik usłyszał głos Semena:
— Dżigit, zdejmij nogę z gazu i na miejsce w kolumnie. Nie zakłócaj porządku marszu.
Grześ, choć niechętnie, usłuchał natychmiast, zwolnił i mieląc gąsienicami jechał grzecznie w tempie ciągników. Nie mógł jednak wytrzymać, więc rozpiąwszy laryngofon na szyi, żeby go nikt nic słyszał, zagadał sam do siebie.
— Porządek marszu, miejsce w kolumnie... Jadę teraz jak stary osioł na targ. Wielka rzecz, ciągną te rury, nie spieszą się, a my możemy być potrzebni do uderzenia. Artyleria zawsze się pęta po tyłach. Ja tu pracuję, a oni wleźli sobie na wieżę, wietrzyk im dmucha, widoki oglądają.
Te ostatnie słowa wypowiedziane były naturalnie nie pod adresem artylerzystów, ale na temat reszty załogi, która łącznie z Jankiem Kosem siedziała w otwartych włazach.