— Siadajcie, będziemy radzić.
Ulokował się na podkładzie naprzeciw Pawłowa. Grigorij i Gustlik przycupnęli na skrzynce po trotylu. Szarik przysiadł obok dowódcy, szczeknął krótko.
— Tak, naturalnie, ty też — zgodził się sierżant.
Pies przysunął mordę do jego ucha, pomrukiwał i powarkiwał cichutko, jakby tłumaczył rzecz skomplikowaną, a ważną.
— Czekaj, no czekaj, dzwońcu. Zaraz się wszystko wyjaśni.
Janek potrząsnął głową, zaświdrował palcem w uchu, bo go załaskotało od tych psich szeptów, i zwrócił się do sapera:
— Jak daleko stąd do miejsca, gdzie trzeba założyć minę? Choćby mniej więcej...
— Dokładnie: trzysta czterdzieści metrów. Można odczytać z sygnałów przeznaczonych dla maszynistów podjeżdżających do stacji.
— Trza by zdobyć niemiecki mundur, wziąć worek na plecy... — zaproponował Gustlik.
— A wrócisz jak? — spytał Saakaszwili. — W proszku?
— Jeśli w ogóle dojdziesz.,. — rzekł Kos.
Po chwili milczenia zabrał głos kapitan:
— Trzeba się jednak zdecydować na ryzyko. Każdy, kto przesłania sobą strzelnicę bunkra albo idzie na taran samolotem, wie, że nie wróci, a tutaj jest jednak pewna szansa, choć bardzo niewielka.
— Pójdę, pierona. Najwięcej z was udźwignę.
— Nie pójdziesz — uciął Pawłow.
— A co, kto mi zakaże? — porywczo odrzekł Jeleń, zaczynając wstawać.
— Ja dowodzę i pójdę. Saperska robota.
— Nie — energicznie wtrącił Kos, podobnie jak przed chwilą kapitan.
Spojrzał na Szarika, pogłaskał go po łbie. Pies pomrukiwał i grzebał przednią łapą, jak koń tęskniący do biegu.
Szarik naturalnie nie rozumiał, o czym dyskutowano podczas narady.
Natura nie dała mu umiejętności pojmowania mowy, lecz za to wyposażyła w węch, pozwalający odróżniać najlżejsze odcienie zapachu, i w słuch, notujący bezbłędnie zabarwienie uczuciowe każdego słowa. Od dłuższej chwili odgadywał już, że tutaj właśnie, w tej wielkiej norze, narasta zdenerwowanie najbliższych mu osób. Bardzo chciał im pomóc i coraz niecierpliwiej czekał, że Janek przetłumaczy bojowe zadanie na język zrozumiałych komend.
Dawno, dawno temu zdarzyło się coś podobnego — była noc, nikły zapach fajkowego tytoniu na dnie hełmofonu i Janek go prosił o znalezienie właściciela tego zapachu. Był długi bieg przez mrok, walka, ból rozciętej skóry, a potem ogromna radość, która go wypełniła od czubka nosa po najdłuższy włos na końcu ogona... Szarik przypomina to sobie jak przez mgłę, gdyż dziewięć miesięcy w życiu psa to mniej więcej pięć lat w przetłumaczeniu na ludzkie życie.
Tym razem jednak zadanie okazuje się prostsze. Chodzi o to, by na komendę ciągnąć dość ciężki ładunek i na komendę go rzucić, a potem szybko wracać do Janka po pochwałę. Tak myśli Szarik, idąc powoli, a w zębach, niczym wędzidło, trzyma szelki. Mocno wpierając łapy w beton, wlecze brezentowy worek sapera. Do obroży ma przywiązaną linkę. Równocześnie z szarpnięciem pada komenda:
— Stój!
Rozumie to słowo doskonale, więc zatrzymuje się, czeka.
— Połóż — równocześnie z rozkazem drga szarpnięta trzykrotnie linka.
Wilczur wypluwa szelki, zawraca i biegnie do Janka.
— Masz, masz nagrodę — Kos podaje mu na dłoni kawałek konserwowego mięsa, głaszcze i drapie za uszami. — Jeszcze raz, ale teraz bądź mądry. Będziesz?
Szczeknięcie oznacza zapewne, że tak. Szarik chętnie chwyta w zęby szelki nowego ładunku, wlecze z uporem aż do chwili, w której, już bez komendy Kosa, szarpnięcie linki sygnalizuje, że ma stanąć, a potem trzykrotne, że ma zostawić worek i wracać.
— Dobry, dobry pies — Kos potrząsnął łbem wilczura opierającego łapy na jego piersi i zdecydował: — Zaczynamy.
Zachęcony gestem sierżanta Szarik wskoczył przez wyłom do kanału, wziął w zęby szelki i spojrzał mądrymi ślepiami, jak gdyby pytał, czy już można ruszać.
— Naprzód — rozkazał Kos.
— W dobry czas — dodał kapitan.
Wszyscy czterej patrzyli w ciszy na unoszące się i niknące w wyrwie coraz to nowe kręgi sznura.
— Całego trotylu nie zdąży — rzekł Pawłow — ale tego, co potrafi przetargać, powinno wystarczyć.
Wlokąc w mroku kanału swój ładunek, Szarik początkowo słyszał jeszcze za sobą rozmowę Janka z saperem, a potem już tylko szelest brezentu po betonie. Nie przejął się, kiedy dotarł do węższego miejsca, gdyż jemu nie przeszkadzał gruby jak ramię kabel w metalowym pancerzu. Czasem tylko musiał trochę łeb w prawo odchylać.
Na początku drogi było ciemno, a potem coraz jaśniej, coraz jaskrawsze błyski zapalały się w ślepiach psa. Do kanału przenikało światło i gwar.
Nastawił uszy, zwolnił nieco. Zapach był wrogi. Wiedział jednak, że póki sznur nie drgnie, nie wolno mu stanąć ani zawrócić. Napotkał nieregularną wyrwę w ścianie, ostrożnie przez nią wyjrzał.
Cały dworzec podziemny zajęty był przez żołnierzy w hełmach. Siedzieli na ławkach, na peronie, na szynach. Niektórzy, leżąc, próbowali drzemać, ale co chwilę budziły ich ostre, skrzekliwe komendy oficerów. Jakiś oddział się zerwał i poprawiając oporządzenie, ruszył ku wyjściu.
Wiedział, że to przeciwnik. Rozumiał, że nie może się zdradzić.
Wyszczerzył bezgłośnie zęby, cofnął się pół kroku i przyległszy na dnie kanału, zaczął pełznąć przez niebezpieczny odcinek. Tak było znacznie ciężej i trudniej, ale na szczęście wyrwa się zaraz skończyła i można było wędrować dalej normalnie — na czworakach.
Teraz już bardzo szybko przyszedł sygnał — ostre szarpnięcie linki, a w chwilę petem jeszcze trzy.
Ułożywszy worek na dnie, Szarik zawrócił i pospiesznie ruszył z powrotem. Równocześnie z nim zaczęła przodem pełznąć linka, wybierana łagodnie w miarę luzowania, i to było przyjemne i wesołe. Musiał się powstrzymać od szczeniackiej chęci przydeptywania łapą i chwytania zębami.
Wrócił zgrzany, zmachany i radosny, ale to nie był koniec. Bez trudu pojął, że musi iść jeszcze raz i zrobić to samo. Poszedł więc, wrócił, lecz i tym razem Janek nie dał mu odpocząć dłużej niż kilka sekund.
— Naprzód, naprzód! — rozkazywał i prosił.
Gdyby można było uprzedzić wilczura i wytłumaczyć mu, że pracy będzie dużo, że powinien rozłożyć siły... Niestety. Nikt tego nie potrafił i Szarik w każdy rejs wkładał tyle sił, jakby to miał być ostatni. Nie umiał liczyć, a więc nie wiedział, za którym razem przytrafiła mu się paskudna przygoda.
Bardzo już zmęczony przyciągnął nowy ładunek do paru przetransportowanych poprzednio i wypluwszy szelki przyległ, ciężko dysząc.
Wysiłkiem woli dźwignął po chwili nieposłuszną głowę, z trudem zawrócił w ciasnym kanale i ruszył z powrotem.
Pełznąc, minął niebezpieczną wyrwę, podreptał dalej, ale w pewnej chwili ślepia mu zmętniały, zatoczył się, oparł o kable i zaczepił obrożą o hak.
Wybierana linka naprężyła się, ale zaraz potem poluzowała. Ten, kto trzymał jej koniec, zrozumiał, że się coś stało. Wilczur chwilę jeszcze dyszał z opuszczoną głową, ciało jego zwisało w obroży nadzianej na hak. Potem zebrał siły i zaczął podskakiwać, drapiąc przednimi łapami o beton. Nie udało się za pierwszym razem ani za dziesiątym, lecz wreszcie pasek spełznął z haka.
Kiedy jednak dotarł na start i wyskoczył z wyrwy, zawiodły go siły, podgięły się przednie łapy. Upadł, nie miał siły wstać, leżał ciężko dysząc.
— Koniec. Ile mógł, tyle zrobił — stwierdził Kos.